Dawno już nie było wpisu o
ostatnio obejrzanych filmach. Ostatecznie nie da się powiedzieć, żebym
ostatnimi czasy bił rekordy, jeśli chodzi o seanse… co nie zmienia faktu, że
końcówka lipca okazała się całkiem niezłym momentem do nadrabiania zaległości
(niektórych) i babrania się w starociach (kultowych, a jakże). W sumie nie był to zły miesiąc, ale dobrym też bym
go nie nazwał. Prawdę powiedziawszy, większość obejrzanych filmów okazała się
typowymi średniaczkami: przyjemnymi, ale nie porywającymi. Plus tego był taki,
iż nie trafił się obraz, który wywołałby u mnie furię lub absolutne
zniechęcenie… choć jeden był blisko. W każdym razie poniżej mały przegląd tego,
czym zapełniałem czas wolny.
The Raid 2: Berandal (2014)
Gareth Evans (9/10)
Pierwsza część stanowiła solidny
pocisk: prosta historia oddziału policjantów, próbujących przeżyć w bloku
wypełnionym gangsterami może nie porywała fabularnie, ale pod względem
choreografii walk, intensywności akcji i brutalności kasowała niemal wszystko,
co w tym segmencie miało do zaproponowania Hollywood. Po trzech latach Evans
uderzył z kontynuacją opowieści Ramy i pokazał, że można stworzyć sequel niemal
pod każdym względem lepszy od pierwowzoru. O ile w The Raid fabuła była w
zasadzie pretekstem, w Berandal twórcy poszli po rozum do
głowy i zaserwowali widzowi wciągającą historię zemsty – może niezbyt
skomplikowaną i mało odkrywczą, ale świetnie poprowadzoną pod względem
dramaturgicznym, ze znakomicie stopniowanym napięciem, którego kulminacją jest
finałowa walka w lokalu Bejo. Wraz z bardziej rozbudowaną warstwą fabularną
poprawiła się również warstwa wizualna. Nie oszukujmy się: The Raid zaskakiwało
świetną pracą kamery, ale pod względem estetyki był to film dość monotonny –
ileż zresztą można wyciągnąć z odrapanego bloku? Sequel tymczasem nie tylko
kontynuuje tradycję świetnej operatorki, ale dokłada do tego mnóstwo
znakomitych patentów wizualnych i świetną kompozycję kadrów. Mam wrażenie, że
Evans mocno zapatrzył się w kino południowokoreańskie, takie bowiem skojarzenia
budzi sposób estetyzacji przemocy w The Raid 2. Nie jest to bynajmniej
zarzut, jako że efekty są piorunujące: sekwencja działań morderców Bejo oparta
na montażu równoległym, scena śmierci Prakoso w zaśnieżonym zaułku, wreszcie
starcie w kuchni, gdzie krew obficie zrasza śnieżnobiałe kafelki – wymieniać
można długo i niemal co krok dostajemy scenę, będącą samą w sobie wizualną
perełką. A pozostaje wszak jeszcze najważniejsze: same walki. Tak jak w pierwowzorze
są one szybkie, krwawe i znakomicie skonstruowane. Twórcy tym razem pozwolili
sobie na odrobinę „komiksowości”, wprowadzając do filmu Hammer Girl i Bat Boya,
którzy może i są wyjęci z nieco innej bajki niż otaczający ich świat, ale ich
barwny styl walki wprowadza sporo dynamiki i dodatkowej rozrywki. Choć
„rozrywka” to może złe słowo, biorąc pod uwagę, że rozszerzenie arsenału znacząco
wpłynęło na brutalizację starć: przeciwnicy rozrywani są młotkami, czaszki
gruchotane kijem baseballowym, twarze przypiekane na ruszcie, głowy przebijane
kilofem, o poderżniętych gardłach i połamanych gnatach nawet nie trzeba
wspominać… zdecydowanie nie jest to film dla wrażliwych widzów. Jeśli jednak
ktoś uwielbia takie kino lub szuka czegoś, co podniesie adrenalinę, a przy
okazji ładnie wygląda i nie jest głupie, to The Raid 2 jest dla
niego.
Justice League: War (2014)
Jay Oliva (7/10)
W filmowym starciu DC vs. Marvel
od dłuższego czasu ten drugi konsekwentnie klepie maskę pierwszego. Chyba że
chodzi o animacje: tutaj bowiem dziwnym trafem DC potrafi poprawić to, co
mierzi w filmach aktorskich. Nawet jeśli – tak jak opisywana produkcja – należy
już do linii New 52. Wpływa to na
fabułę, która skupia się na oporze superbohaterów przeciw wrednemu Darkseidowi,
który to opór staje się okazją do współpracy i przyczynkiem do powstania Ligi
Sprawiedliwości. W sumie – nic specjalnego. Tym bardziej, że na dzień dobry
zostajemy wrzuceni w sam środek akcji, a zdarzenia dzieją się w tempie
cokolwiek szybkim. Nie brak tu żartów na średnim poziomie, patosu od którego
bolą zęby i nielogiczności, ale… wciąż ogląda się to dobrze. Raz, że animacja
jest ładna, dość realistyczna, bez budżetowych zapchaj dziur i karykaturalności;
dwa, że starcia prezentują się bardzo dobrze, nie brakuje akcji, a jednocześnie
wszystko nie tonie w pyle rozwalanych budynków; trzy, że podobać może się
charakter postaci: Batman swoim zwyczajem jest panem
wiem-wszystko-mam-w-dupie-twoje-moce, Zielona Latarnia to megalomański idiota,
ale już na przykład Superman nie jest żadnym skautem, ale dość zawziętym i
zapalczywym kolesiem o sporym ego. To mi się podoba. Ostatecznie jest to więc
całkiem przyjemna, ładna i rozrywkowa animacja, która bije na głowę potworki w
rodzaju marvelowskiej współpracy Czarnej Wdowy i Punishera.
Mystery Road (2013)
Ivan Sen (6/10)
Thriller, który sporo
zapowiadał, ale nie wszystkie obietnice spełnił. Rzecz ma się w Australii, w
niewielkiej mieścince, do której wraca Jay – detektyw, mający za sobą
doświadczenia pracy w metropolii. Kiedy więc znalezione zostają zwłoki młodej
aborygeńskiej dziewczyny, Jay jest pierwszym kandydatem, by zająć się tą
sprawą. Szybko jednak okazuje się, że sprawa wcale prosta nie będzie: z jednej
strony opór ludności pochodzenia aborygeńskiego, nieufnego w stosunku do
stróżów prawa, z drugiej – rasizm białych Australijczyków i policji, której
bardziej zależy na spokoju, niż rozwiązaniu zagadki, mogącej wywołać lokalną
wojnę. Dobry materiał na thriller? I owszem, ale Sen nie do końca jest w stanie
zrobić z niego użytek: fabuła jest mikra, pozbawiona jakichkolwiek zaskoczeń,
zagadka również schodzi na drugi plan – ostatecznie bowiem reżyser skupia się
bardziej na atmosferze. I nie powiem, wychodzi mu to zacnie; grany przez
Aaraona Pedersena Jay wciśnięty jest pomiędzy swoją funkcję i chęć wyjaśnienia
sprawy, a poczucie przynależności do społeczności aborygeńskiej, której
dyskryminacji nie może przeoczyć. Małomówny, nieco wycofany, ale twardy i
zdeterminowany – prawie jak australijskie pustkowia, które przemierza w
poszukiwaniu odpowiedzi. Mystery Road to zdecydowanie film do
kontemplowania: akcja zredukowana jest do minimum, wszystko bazuje na obrazach
bezkresnych pustkowi i milczeniu głównego bohatera, co jednak na dłuższą metę
męczy – głównie ze względu na wspomnianą warstwę fabularną. I to ona właśnie
sprawia, że potencjalnie bardzo interesujący film okazuje się finalnie
ciekawym, acz zaledwie poprawnym thrillerem.
Grandmaster
(2014) Wong Kar Wai (5/10)
Nie jestem jakimś szczególnym
fanem Wong Kar Waia i film ten zdecydowanie tego stanu rzeczy nie zmieni. To,
co mierzi najbardziej, to absolutne niedookreślenie tego, o czym obraz tak
naprawdę chce opowiadać i czym być. Tytuł sugeruje, iż centralną postacią
będzie Yip Man, legendarny mistrz i nauczyciel Bruce’a Lee. I faktycznie,
pierwsza godzina zdaje się to potwierdzać, serwując nam na otwarcie efektowną
walkę mistrza Yip, a następnie koleje jego losów w przededniu japońskiej
okupacji Chin. Wtedy pojawia się Gong Er, córka mistrza z północy i w powietrzu
zaczyna wisieć romans między wojownikami. A tutaj kicha: nagle Ip Man ląduje
gdzieś na drugim, trzecim planie, a na czoło wysuwa się wspomniana Gong Er i
jej wendetta wobec człowieka, którego jej ojciec uważał za swego spadkobiercę.
Srogo? No to dodajmy, że facet kolaboruje z Japończykami, a na cały romansowo-zemstowy
motyw nakłada się wątek narodowy i opis strasznego losu Chin. I tu jest pies
pogrzebany: nie wiadomo ostatecznie, czy to romans, opowieść o zemście czy
narracja o cierpieniach Chińczyków; film próbuje być wszystkim naraz i wychodzi
z tego całkowicie niestrawna sieczka. Irytująca tym mocniej, że brak tu
właściwie „normalnych” dialogów – niemal każda wypowiedź przyjmuje kształt
chińskich aforyzmów i mądrości sprawiając, że rzecz staje się
skonwencjonalizowana, sztuczna i cokolwiek niestrawna. Całości dopełnia jeszcze
warstwa wizualna, pełna zbędnych detali, nagłych zwolnień akcji i kojarzonego z
Chinami kiczu. Szkoda wielka, bo to, co powinno być osią produkcji – sekwencje
walk – mimo dziwnego montażu są bardzo dynamiczne i potrafią cieszyć oko. Cóż z
tego jednak, skoro wszystko tonie w niemożliwej do zniesienia
pretensjonalności?
Odrażający Dr Phibes (1971)
Robert Fuest (5/10)
Film kultowy i (niestety) jeden
z tych, które lepiej brzmią w opisie niż na żywo. Obraz ten można w zasadzie
zaliczyć do nurtu revenge movies,
przy czym widz nie do końca wie, za co tak dokładnie tytułowy Dr Phibes mści
się na zespole chirurgów (poza faktem, iż oskarża ich o spowodowanie śmierci żony).
Jeśli rozważać film jako horror, to w zasadzie nie ma o czym mówić: strachu za
wiele tu nie uświadczymy, napięcia błąka się po katach ledwie garstka, a i na
zagadki nie ma co liczyć, bo tożsamość mordercy znamy niemal od początku. Czemu
więc w ogóle zabierać się za ten film? Dla szalonych pomysłów i kiczu
wylewającego się z ekranu wiadrami. Już sekwencja otwierająca, w czasie której
widzimy boskiego Vincenta Price’a ubranego w habit i wygrywającego mroczną
melodię na organach pozwala sądzić, iż nie będziemy mieli do czynienia z filmem
na serio. I faktycznie, mnóstwo tutaj elementów jawnie komicznych (nieudolni
funkcjonariusze policji) albo służących za swoiste eye candy, z kozackim strojem Vulnavii na czele. Sam Phibes
dokonuje mordów w oparciu o plagi egipskie (sic!) a stosuje przy tym metody tak
malownicze, jak oblanie wywarem z brukselki i wystawienie na żer szarańczy, czy
też wystrzelenie głowy jednorożca z katapulty… Popieprzone? A jakże, ale ma to
swój pokręcony urok. Czasem co prawda chciałoby się nieco więcej powagi oraz
napięcia w miejsce jaskrawych dekoracji i wymyślnych intryg Phibesa, ale wtedy
byłby to już zupełnie inny film… czy lepszy? Zapewne tak, ale wciąż jest to
ciekawa rzecz do obejrzenia. Najlepiej w gronie znajomych i z piwem pod ręką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz