Viv

Viv

niedziela, 17 sierpnia 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #15

Dawno już nie było wpisu o ostatnio obejrzanych filmach. Ostatecznie nie da się powiedzieć, żebym ostatnimi czasy bił rekordy, jeśli chodzi o seanse… co nie zmienia faktu, że końcówka lipca okazała się całkiem niezłym momentem do nadrabiania zaległości (niektórych) i babrania się w starociach (kultowych, a jakże). W sumie nie był to zły miesiąc, ale dobrym też bym go nie nazwał. Prawdę powiedziawszy, większość obejrzanych filmów okazała się typowymi średniaczkami: przyjemnymi, ale nie porywającymi. Plus tego był taki, iż nie trafił się obraz, który wywołałby u mnie furię lub absolutne zniechęcenie… choć jeden był blisko. W każdym razie poniżej mały przegląd tego, czym zapełniałem czas wolny.

The Raid 2: Berandal (2014) Gareth Evans (9/10)


Pierwsza część stanowiła solidny pocisk: prosta historia oddziału policjantów, próbujących przeżyć w bloku wypełnionym gangsterami może nie porywała fabularnie, ale pod względem choreografii walk, intensywności akcji i brutalności kasowała niemal wszystko, co w tym segmencie miało do zaproponowania Hollywood. Po trzech latach Evans uderzył z kontynuacją opowieści Ramy i pokazał, że można stworzyć sequel niemal pod każdym względem lepszy od pierwowzoru. O ile w The Raid fabuła była w zasadzie pretekstem, w Berandal twórcy poszli po rozum do głowy i zaserwowali widzowi wciągającą historię zemsty – może niezbyt skomplikowaną i mało odkrywczą, ale świetnie poprowadzoną pod względem dramaturgicznym, ze znakomicie stopniowanym napięciem, którego kulminacją jest finałowa walka w lokalu Bejo. Wraz z bardziej rozbudowaną warstwą fabularną poprawiła się również warstwa wizualna. Nie oszukujmy się: The Raid zaskakiwało świetną pracą kamery, ale pod względem estetyki był to film dość monotonny – ileż zresztą można wyciągnąć z odrapanego bloku? Sequel tymczasem nie tylko kontynuuje tradycję świetnej operatorki, ale dokłada do tego mnóstwo znakomitych patentów wizualnych i świetną kompozycję kadrów. Mam wrażenie, że Evans mocno zapatrzył się w kino południowokoreańskie, takie bowiem skojarzenia budzi sposób estetyzacji przemocy w The Raid 2. Nie jest to bynajmniej zarzut, jako że efekty są piorunujące: sekwencja działań morderców Bejo oparta na montażu równoległym, scena śmierci Prakoso w zaśnieżonym zaułku, wreszcie starcie w kuchni, gdzie krew obficie zrasza śnieżnobiałe kafelki – wymieniać można długo i niemal co krok dostajemy scenę, będącą samą w sobie wizualną perełką. A pozostaje wszak jeszcze najważniejsze: same walki. Tak jak w pierwowzorze są one szybkie, krwawe i znakomicie skonstruowane. Twórcy tym razem pozwolili sobie na odrobinę „komiksowości”, wprowadzając do filmu Hammer Girl i Bat Boya, którzy może i są wyjęci z nieco innej bajki niż otaczający ich świat, ale ich barwny styl walki wprowadza sporo dynamiki i dodatkowej rozrywki. Choć „rozrywka” to może złe słowo, biorąc pod uwagę, że rozszerzenie arsenału znacząco wpłynęło na brutalizację starć: przeciwnicy rozrywani są młotkami, czaszki gruchotane kijem baseballowym, twarze przypiekane na ruszcie, głowy przebijane kilofem, o poderżniętych gardłach i połamanych gnatach nawet nie trzeba wspominać… zdecydowanie nie jest to film dla wrażliwych widzów. Jeśli jednak ktoś uwielbia takie kino lub szuka czegoś, co podniesie adrenalinę, a przy okazji ładnie wygląda i nie jest głupie, to The Raid 2 jest dla niego.

Justice League: War (2014) Jay Oliva (7/10)


W filmowym starciu DC vs. Marvel od dłuższego czasu ten drugi konsekwentnie klepie maskę pierwszego. Chyba że chodzi o animacje: tutaj bowiem dziwnym trafem DC potrafi poprawić to, co mierzi w filmach aktorskich. Nawet jeśli – tak jak opisywana produkcja – należy już do linii New 52. Wpływa to na fabułę, która skupia się na oporze superbohaterów przeciw wrednemu Darkseidowi, który to opór staje się okazją do współpracy i przyczynkiem do powstania Ligi Sprawiedliwości. W sumie – nic specjalnego. Tym bardziej, że na dzień dobry zostajemy wrzuceni w sam środek akcji, a zdarzenia dzieją się w tempie cokolwiek szybkim. Nie brak tu żartów na średnim poziomie, patosu od którego bolą zęby i nielogiczności, ale… wciąż ogląda się to dobrze. Raz, że animacja jest ładna, dość realistyczna, bez budżetowych zapchaj dziur i karykaturalności; dwa, że starcia prezentują się bardzo dobrze, nie brakuje akcji, a jednocześnie wszystko nie tonie w pyle rozwalanych budynków; trzy, że podobać może się charakter postaci: Batman swoim zwyczajem jest panem wiem-wszystko-mam-w-dupie-twoje-moce, Zielona Latarnia to megalomański idiota, ale już na przykład Superman nie jest żadnym skautem, ale dość zawziętym i zapalczywym kolesiem o sporym ego. To mi się podoba. Ostatecznie jest to więc całkiem przyjemna, ładna i rozrywkowa animacja, która bije na głowę potworki w rodzaju marvelowskiej współpracy Czarnej Wdowy i Punishera.

Mystery Road (2013) Ivan Sen (6/10)


Thriller, który sporo zapowiadał, ale nie wszystkie obietnice spełnił. Rzecz ma się w Australii, w niewielkiej mieścince, do której wraca Jay – detektyw, mający za sobą doświadczenia pracy w metropolii. Kiedy więc znalezione zostają zwłoki młodej aborygeńskiej dziewczyny, Jay jest pierwszym kandydatem, by zająć się tą sprawą. Szybko jednak okazuje się, że sprawa wcale prosta nie będzie: z jednej strony opór ludności pochodzenia aborygeńskiego, nieufnego w stosunku do stróżów prawa, z drugiej – rasizm białych Australijczyków i policji, której bardziej zależy na spokoju, niż rozwiązaniu zagadki, mogącej wywołać lokalną wojnę. Dobry materiał na thriller? I owszem, ale Sen nie do końca jest w stanie zrobić z niego użytek: fabuła jest mikra, pozbawiona jakichkolwiek zaskoczeń, zagadka również schodzi na drugi plan – ostatecznie bowiem reżyser skupia się bardziej na atmosferze. I nie powiem, wychodzi mu to zacnie; grany przez Aaraona Pedersena Jay wciśnięty jest pomiędzy swoją funkcję i chęć wyjaśnienia sprawy, a poczucie przynależności do społeczności aborygeńskiej, której dyskryminacji nie może przeoczyć. Małomówny, nieco wycofany, ale twardy i zdeterminowany – prawie jak australijskie pustkowia, które przemierza w poszukiwaniu odpowiedzi. Mystery Road to zdecydowanie film do kontemplowania: akcja zredukowana jest do minimum, wszystko bazuje na obrazach bezkresnych pustkowi i milczeniu głównego bohatera, co jednak na dłuższą metę męczy – głównie ze względu na wspomnianą warstwę fabularną. I to ona właśnie sprawia, że potencjalnie bardzo interesujący film okazuje się finalnie ciekawym, acz zaledwie poprawnym thrillerem.

Grandmaster (2014) Wong Kar Wai (5/10)


Nie jestem jakimś szczególnym fanem Wong Kar Waia i film ten zdecydowanie tego stanu rzeczy nie zmieni. To, co mierzi najbardziej, to absolutne niedookreślenie tego, o czym obraz tak naprawdę chce opowiadać i czym być. Tytuł sugeruje, iż centralną postacią będzie Yip Man, legendarny mistrz i nauczyciel Bruce’a Lee. I faktycznie, pierwsza godzina zdaje się to potwierdzać, serwując nam na otwarcie efektowną walkę mistrza Yip, a następnie koleje jego losów w przededniu japońskiej okupacji Chin. Wtedy pojawia się Gong Er, córka mistrza z północy i w powietrzu zaczyna wisieć romans między wojownikami. A tutaj kicha: nagle Ip Man ląduje gdzieś na drugim, trzecim planie, a na czoło wysuwa się wspomniana Gong Er i jej wendetta wobec człowieka, którego jej ojciec uważał za swego spadkobiercę. Srogo? No to dodajmy, że facet kolaboruje z Japończykami, a na cały romansowo-zemstowy motyw nakłada się wątek narodowy i opis strasznego losu Chin. I tu jest pies pogrzebany: nie wiadomo ostatecznie, czy to romans, opowieść o zemście czy narracja o cierpieniach Chińczyków; film próbuje być wszystkim naraz i wychodzi z tego całkowicie niestrawna sieczka. Irytująca tym mocniej, że brak tu właściwie „normalnych” dialogów – niemal każda wypowiedź przyjmuje kształt chińskich aforyzmów i mądrości sprawiając, że rzecz staje się skonwencjonalizowana, sztuczna i cokolwiek niestrawna. Całości dopełnia jeszcze warstwa wizualna, pełna zbędnych detali, nagłych zwolnień akcji i kojarzonego z Chinami kiczu. Szkoda wielka, bo to, co powinno być osią produkcji – sekwencje walk – mimo dziwnego montażu są bardzo dynamiczne i potrafią cieszyć oko. Cóż z tego jednak, skoro wszystko tonie w niemożliwej do zniesienia pretensjonalności?

Odrażający Dr Phibes (1971) Robert Fuest (5/10)



Film kultowy i (niestety) jeden z tych, które lepiej brzmią w opisie niż na żywo. Obraz ten można w zasadzie zaliczyć do nurtu revenge movies, przy czym widz nie do końca wie, za co tak dokładnie tytułowy Dr Phibes mści się na zespole chirurgów (poza faktem, iż oskarża ich o spowodowanie śmierci żony). Jeśli rozważać film jako horror, to w zasadzie nie ma o czym mówić: strachu za wiele tu nie uświadczymy, napięcia błąka się po katach ledwie garstka, a i na zagadki nie ma co liczyć, bo tożsamość mordercy znamy niemal od początku. Czemu więc w ogóle zabierać się za ten film? Dla szalonych pomysłów i kiczu wylewającego się z ekranu wiadrami. Już sekwencja otwierająca, w czasie której widzimy boskiego Vincenta Price’a ubranego w habit i wygrywającego mroczną melodię na organach pozwala sądzić, iż nie będziemy mieli do czynienia z filmem na serio. I faktycznie, mnóstwo tutaj elementów jawnie komicznych (nieudolni funkcjonariusze policji) albo służących za swoiste eye candy, z kozackim strojem Vulnavii na czele. Sam Phibes dokonuje mordów w oparciu o plagi egipskie (sic!) a stosuje przy tym metody tak malownicze, jak oblanie wywarem z brukselki i wystawienie na żer szarańczy, czy też wystrzelenie głowy jednorożca z katapulty… Popieprzone? A jakże, ale ma to swój pokręcony urok. Czasem co prawda chciałoby się nieco więcej powagi oraz napięcia w miejsce jaskrawych dekoracji i wymyślnych intryg Phibesa, ale wtedy byłby to już zupełnie inny film… czy lepszy? Zapewne tak, ale wciąż jest to ciekawa rzecz do obejrzenia. Najlepiej w gronie znajomych i z piwem pod ręką. 

Brak komentarzy: