Viv

Viv

sobota, 1 września 2012

Śmierć w Wenecji 2: ręka, noga, urna w akwarium.


Dzień drugi okazał się mniej zasobny w filmy i spotkania, trudno im jednak odmówić wartości: już z rana mieliśmy okazje posłuchać Enzo D’Alò, reżysera Pinokia. Godzinna dyskusja była jednak poświęcona nie tyle jego ostatniej animacji, a ogólnie pracy przy filmach animowanych i związanych z nią problemach. Reżyser opowiedział o sytuacji animacji we Włoszech, jej relacjach z telewizyjną produkcją (oraz jak zachowują się sami twórcy) a także o tym, jak trudno jest czuwać nad dużymi produkcjami, gdy nie ma się bezpośredniego dostępu do animatorów. D’Alò podzielił się także refleksjami na temat pracy nad samym Pinokiem – kolejnych krokach, wadze muzyki, pracy na programach graficznych odrywających animatorów od pracy „z ołówkiem” oraz niewykorzystanych scenach, których opisy przedstawiały się nad wyraz ciekawie. Jednak prawdopodobnie najważniejszym wnioskiem, jaki padł w czasie rozmowy, był ten dotyczący charakteru animacji: mianowicie trudno jest stwierdzić, co w dzisiejszych czasach tak naprawdę znaczy „europejska animacja” lub „amerykański film animowany”. Inspiracje krążą między Wschodem i Zachodem, a razem z nimi także animatorzy i fundusze. Wszak jak określić film finansowany przez USA, a tworzony przez europejskich animatorów? Tak naprawdę metka się nie liczy – liczy się zajmująca historia, opowieść. Cóż bowiem z tego, że obraz posiada olśniewającą animację, przed którą wypada paść na kolana, skoro fabułę można zapisać na serwetce? Po co komu taka wydmuszka? Miło wiedzieć, że wciąż są ludzie przykładający wagę nie tylko do tego, jak opowiadać, ale i co.


Pierwszym filmem, jaki udało mi się zobaczyć tego dnia, był Queen of Montereuil (Sólveig Anspach). Absolutnie nie wiedziałem, czego się spodziewać po tym obrazie. Ba, sam początek nastrajał mnie bardzo pesymistycznie. Historia Agathe, reżyserki próbującej poradzić sobie ze śmiercią męża i przygarniającej do siebie pochodzących z Islandii matkę i syna z początku zapowiadała się jako materiał na pretensjonalną, mocno odrealnioną komedię, opartą na zgranych żartach lub językowych pomyłkach. Powiedzieć, że byłem znudzony to mało – przez pierwsze dziesięć minut wręcz przysypiałem. Jednak z czasem film podobał mi się coraz bardziej. I owszem, żartów opartych na braku zrozumienia pomiędzy osobami posługującymi się różnymi językami jest sporo, ale są całkiem zręcznie wplecione w akcję. Także nagromadzenie kolejnych absurdów – czyli rzecz której najbardziej się obawiałem – okazało się jednym z największych atutów filmu, idealnie współgrającym z przebiegiem żałoby Agathe. Ich stężenie rośnie współmiernie z zagubieniem bohaterki, lecz to właśnie w nich znajduje rozwiązanie swych problemów – gdy wreszcie przestaje próbować ogarnąć rozumem sytuację, po prostu poddając się temu wszystkiemu. Anspach udało się stworzyć wspaniały film o tworzeniu się więzi i ich wadze, większej o tyle, że dotyczącej osób pochodzących z różnych krajów, z zupełnie innym bagażem kulturowym. A przy tym jest to obraz całkowicie apolityczny, skupiający się przede wszystkim na jednostkach, których połączyć może nawet drobiazg. Choćby i palenie trawki. Zdecydowanie bardzo przyjemne zaskoczenie.

Drugim filmem okazał się Tai Chi 0 (Stephen Fung). Przemilczę kłopoty z wejściem i to, że przez moment wydawało się, iż część ludzi nie zobaczy produkcji, choć miejsc było w bród; zdecydowanie ciekawsze było obserwowanie reakcji chińskich widzów. Ja szedłem oglądać ciekawie zapowiadający się film kung-fu, tymczasem rzeczeni Chińczycy żywiołowo reagowali na każdy gest obsady, wyłapywali wszystkie smaczki z obrazu, klaskali w każdym możliwym momencie, słowem – widać było, że szaleją za tym filmem. Po części jestem ich w stanie zrozumieć, bo Tai Chi 0, gdy przychodzi do scen walki, jest naprawdę efektowny: wojownicy latają w powietrzu, przebijają ściany, poruszają się z zaskakującą szybkością i w pojedynkę kładą na łopatki uzbrojony oddział wojska. W sumie standard, ale świetnie zmontowany, dynamiczny i sycący. Przy tym również, niestety, kiczowaty. Film Funga przypomina cyrkową rakietę – jest szybka i może lecieć daleko, ale przy tym wygląda jak choinka bożonarodzeniowa, ze światełkami, pastelowymi kolorkami i skoczną melodyjką. Tai Chi 0 w zasadzie mógłby zostać zakwalifikowany jako komedia, przy czym nie jest to typ humoru, który bez wyjątku zaakceptuje każdy europejski widz. Zdecydowanie ciekawszym aspektem obrazu jest sposób, w jaki miksuje on wpływy różnych estetyk i mediów: historia dotycząca dzieciństwa Dziwoląga zostaje przedstawiona w konwencji kina niemego a początkowy etap jego podróży w formie animacji wykorzystującej cell shading. Łatwo dostrzec również wpływy gier komputerowych (napisy żywcem zaczerpnięte z bijatyk w rodzaju Street Fightera), anime, telewizyjnego quizu (!) a także estetyki steampunkowej, w tym wypadku dobrze pasującej do opisania kwestii zderzenia cywilizacji, nowoczesności i tradycji. Momentami mieszanka ta jest wyjątkowo ciężko strawna, lecz jednocześnie doskonale przyswajalna przez Chińczyków, co każe – mimo wszystko – pogratulować Fungowi tego, w jaki sposób połączył tradycyjną narrację filmów kung-fu z zachodnimi elementami, tworząc dziwaczny, słodko-kwaśny miks. Na randkę film raczej się nie nadaje, ale do spotkania przy piwie jest idealny.

Brak komentarzy: