Viv

Viv

niedziela, 2 września 2012

Śmierć w Wenecji 3: polowanie na grubą rybę


Kolejny dzień, kolejne wyzwania, kolejne spotkanie w środku nocy w Pagodzie, tym razem z Sólveig Anspach, reżyserką Queen of Montreuil, która skupiła się przede wszystkim na kwestii finansowania produkcji filmowej w czasach kryzysu i przebiegu procesu kręcenia, posiłkując się swoimi własnymi perypetiami. To, że coraz mniej ludzi jest skłonnych jest wyłożyć pieniądze na niekonwencjonalne projekty było raczej oczywiste, ale i tak w pewien sposób przerażające jest słuchać, jak trudno takie fundusze znaleźć i jak wiele zależy od pierwszego wrażenia, jakie wywrze scenariusz, co w przypadku Anspach, dopuszczającej sporą dozę improwizacji i zmian, było szczególnie dotkliwie. Jest to zresztą wyjątkowo ciekawy aspekt: to, jak pierwotnie miała wyglądać Queen of Montreuil oraz jak mocno mogą zmienić się niektóre koncepcje, czy to pod wpływem czasu, czy tez niedoboru pieniędzy. Reżyserka zwierzała się ze swoich problemów i wątpliwości co do pracy nad filmem, narzekała na stereotypowe ukazywanie ludzi pochodzących z innych kultur, opowiadała, jakie miejsce w jej produkcjach zajmuje Jamajka, oraz dlaczego nie lubi i nie jest zwolenniczką kontroli na planie filmowym, nawet jeśli otwartość czasem odbija sie na niej negatywnie. Naprawdę pouczające spotkanie.


Kolejna projekcja to Meshes of the Afternoon (Maya Deren) – pochodzący z lat czterdziestych film należący do nurtu awangardy, ze znakomitą muzyką Teijiego Ito. Jak bardzo nie lubię tego rodzaju, tak ten konkretny obraz zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie – surrealistyczna atmosfera, poczucie niepokoju i zagrożenia budowane przez ścieżkę dźwiękową, ciekawe rozwiązania formalne i duży potencjał interpretacyjny – zdecydowanie pozytywne zaskoczenie. Ciut gorzej z następującym po nim obrazie Giady Colagrande Bob Wilson’s Life and Death of Marina Abramovic, dokumencie opowiadającym o powstawaniu spektaklu o życiu Mariny Abramovic, serbskiej artystki intermedialnej. Dokument jest zapisem tego, w jaki sposób powstawał rzeczony spektakl, przedstawia źródła inspiracji oraz ludzi zaangażowanych w produkcję (m.in. Willem Dafoen, Anthony Hegarty), zawiera także całkiem spore fragmenty samej sztuki. I to właśnie ona jest głównym atutem filmu, bardzo zachowawczego i tradycyjnego dodać trzeba, którego spektakl jest całkowitym przeciwieństwem: dziki, pełnen groteski, absurdu, daleki od realizmu, przepełniony piękną muzyką i szalenie intrygujący. Tak jak obraz Colagrande nie jest niczym specjalnym, jeśli chodzi o dokument, tak może się okazać całkiem niezłą rzeczą, jeśli chodzi o promocję spektaklu. Mnie złapał, przyznam się bez bicia...

Na The Ghost and Mrs. Muir (Joshep L. Mankiewicz) poszedłem w gruncie rzeczy przypadkiem, ale dzięki wszelkim bóstwom, że udało mi się dostać na ten pokaz: dawno już nie widziałem tak bezpretensjonalnej, lecz jednocześnie zabawnej i wciągającej historii miłosnej. Opowieść jest prosta, lecz wciągająca: niezależna pani Muir (Gene Tierney), na przekór rodzinie i angielskim konwenansom z przełomu XIX i XX wieku wprowadza się do nadmorskiego domu, który okazuje się być już zamieszkany... przez ducha poprzedniego właściciela, kapitana Gregga (Rex Harrison), wilka morskiego o dość trudnym charakterze. Nietrudno się domyśleć, że początkowa niechęć zjawy do lokatorki wkrótce przeminie, lecz siła tego filmu tkwi nie w fabule, ale w stylu, w jakim opowiedziano tę historię. Obraz Mankiewicza wypełniony jest świetnie napisanymi, chwytliwymi, a przy tym również inteligentnymi dialogami. Postacie co prawda łatwo zaszufladkować – z jednej strony wyemancypowana pani Muir, z drugiej gburliwy Gregg sypiący nieco seksistowskimi uwagami – lecz od razu zyskują sympatię widza i z prawdziwym zainteresowaniem obserwuje się rozwój ich relacji. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę rok produkcji (1947), nieścisłości scenograficzne czy kostiumowe oraz pewne dwuznaczności przedstawionych relacji damsko-męskich, lecz mimo to oglądanie The Ghost and Mrs. Muir jest czystą przyjemnością. A obcowanie z odrestaurowaną wersją obrazu, na wielkim ekranie, ze świetnym dźwiękiem... coś wspaniałego. Piękna rzecz, obowiązkowa dla każdego, kto chce zabrać się za tworzenie romansu paranormalnego.

Ostatnim filmem, jaki „udało” mi się zobaczyć, był Bait 3D (Kimble Rendall). Nastolatki, tsunami, zalany hipermarket i żarłacz biały rozsmakowany w ludzkim mięsie – czegóż można chcieć więcej? Obraz Rendalla zawiera wszystko, czego można oczekiwać od tego rodzaju kina: kicz, latające nisko żarty, bohaterów bez rozumu i scenariusz pozbawiony sensu, obowiązkowy seks, komputerowo generowane trupy, słabą grę aktorów... Idealna rzecz na maraton złego kina: włóż mózg do lodówki, a górę czipsów popijaj piwem, śmiejąc się do rozpuku z absurdów i tanich efektów specjalnych. Niestety, na dużym ekranie gdzieś znika ten urok, pozostawiając po sobie po prostu kiepski film... Na dodatek jakieś dwadzieścia minut przed końcem coś schrzaniło się z maszynerią... i ekran zgasł. Minęła dłuższa chwila, nim projekcja została wznowiona, ale wtedy okazało się, że Bait zaliczył roll-back w okolicach kolejnych piętnastu minut... i jakoś straciłem zainteresowanie dalszym oglądaniem obrazu Rendalla. Cóż, czasem człowiek musi się wyspać... ale jeśli ktoś szuka durnego filmu na luźny wieczór, może uderzać jak w dym.

Brak komentarzy: