Viv

Viv

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Duży ekran, mały ekran #5


... czyli strasznie, głośno i tajemniczo.

Powrót zimy – pomijając jawne jego skurczysyństwo – ma jeden zasadniczy plus: dzięki niemu moje przydżumienie, jakie towarzyszyło przedwiośniu cementując mi mózg, poszło w cholerę, razem z nastawieniem „niec-mi-się-nie-chce-umrzyjcie-wszyscy”. I nagle okazało się, że obejrzenie filmu wcale nie jest tak bardzo złym pomysłem, jak wydawało się przed zapadnięciem w jedenastogodzinną drzemkę...

Na dzień dobry poszedł Lemmy (2010) Grega Ollivera i Wesa Orshoskiego. Dokument opowiadający o liderze grupy Motorhead, Lemmym Kilmisterze dotarł do naszego kraju z opóźnieniem, lecz wszedł z pompą – i cholera, było co pompować. Technicznie jest to całkiem dobra robota. Mamy tu wszystko, czego potrzeba: sporo wstawek z koncertów, fragmenty z sal nagraniowych, pogaduchy z tuzami rocka – jest i Ozzy, Metallica, i Dave Grohl – a także mnóstwo obrazków z życia codziennego Lemmy’ego, wszystko to zaś sprawnie zmontowane i podlane solidną dawką mocnego łojenia. Świetnie sprawdzają się również wywiady brane na żywca – o ile zwykle nie przepadam za takim rozwiązaniem (wolę, aby twórca pozostał niewidoczny), tak tutaj efekt jest znakomity – głównie za sprawą samego Lemmy’ego, któremu nie można odmówić dystansu do samego siebie i przekonania, że nie ma co żałować tego, co się robiło. Bez skrępowania zatem opowiada o dragach, kobietach i rockowym stylu życia – co czasem prowadzi zresztą do zabawnych sytuacji (wystarczy wspomnieć scenę, gdy Lemmy wspomina, jak to z synem wymienili się kiedyś laskami, podczas gdy rzeczony syn siedzi obok z wyrazem solidnego „WTF?” wypisanym na twarzy).

Interesujące jest przy tym skontrastowanie filmu Ollivera i Orshoskiego z Marleyem (2012), o którym kiedyś pisałem – bo choć obydwa traktują o ikonach muzyki, opisują je w zupełnie inny sposób. Obraz Macdonalda prezentował Marleya przede wszystkim przez pryzmat muzyki – losów jego zespołów, rozwoju i przemian, z którymi sprzężona została duchowość i relacje rodzinne. Była to po prostu kronika życia Boba – od narodzin, aż po śmierć. W Lemmym trudno szukać chronologii, film sunie raczej od tematu do tematu, punktując to, co wyznacza styl życia prawdziwego rockmana. I tu chyba zasadza się podstawowa różnica między tymi dwoma dokumentami: bohaterem filmu nie jest ten konkretny Lemmy Kilmister, wokalista Motorhead, dawny członek Hawkwind, ale LEMMY – legenda, ikona, synonim słowa „rockman”, nie tyle ucieleśniający pewne wartości, to po prostu nimi będący. Nie ważne, w jakiej chwili i jakim go widzimy – skromnego, czasami nawet nieco zamkniętego, bezpośredniego, wesołka, cieszącego się jak dziecko w czasie pokazywania swojej kolekcji – on i tak promieniuje aurą pure rock-fucking-star. I tylko zakończenie ma w sobie odrobinę goryczy, gdy Lemmy, siedząc w pokoju przed koncertem, z nieodłącznym jednorękim bandytą, mówi To właśnie robię. Tego się po mnie spodziewają. Bycia legendą, zawsze i wszędzie. A potem przychodzi kolejny koncert i nie ma już nic – tylko czad, euforia i siwy dym. 



Nawet plakat jakiś taki... znajomy.
Dla odmiany The Bullet Vanishes (2012) Chi-Leung Lawa – film, na który trafiłem przypadkowo, zaciekawiony rzekomymi „silnymi nawiązaniami” do dylogii Sherlocka Holmesa Guya Ritchiego – okazał się dostarczycielem wyjątkowo interesującego, a przy tym nieco schizofrenicznego doświadczenia filmowego. Gdybym był złośliwy (a czasem bywam) mógłbym określić ten film jako „chińską podróbkę” produkcji z Downeyem Jr. i zdecydowanie nie byłaby to wielka przesada. Oglądając The Bulle Vanishes można odnieść wrażenie permanentnego deja vu z rodzaju: gdzieś już widziałem podobną czołówkę. O, te przygaszone, szaro-bure kolorki też już skądś znam. Retrospekcje z flashami i przyspieszeniami też wyglądają znajomo... Wymieniać można długo. Ale pal licho estetykę, scenografię, pracę kamery czy muzykę – Chi-Leung Law wstawił do swojego filmu nawet całe wątki i konkretne sceny zaczerpnięte z Sherlocka Holmesa! Wystarczy wspomnieć motyw z fabryką broni i sekwencję eksplozji, której nie idzie nie skojarzyć z analogicznym fragmentem z filmu Ritchiego (ba, mam wrażenie, że nawet odrzut ciskał bohaterami w podobny sposób). Ah, no i nie zapominajmy o fioletowym szaliku (!) jednego z naszych herosów... Widać nawet na wschodzie trolli nie brakuje.
Czyli co – koszmarek, piąta woda po kisielu, krzyż na drogę i do piachu? Otóż... nie do końca. Zabawne, że mimo tak bezczelnych zżynek (a może właśnie dzięki nim – w końcu to „nasze, swojskie, znane”!) całość ogląda się całkiem przyjemnie – historia jest poprowadzona nieźle, finalny twist może zaskoczyć, a i tak uwielbiany przez Chińczyków kicz nie kruszy zębów. Ciekawe wreszcie jest przesunięcie akcentów, jeśli chodzi o bohaterów – główne skrzypce gra bowiem nie genialny socjopata w typie Sherlocka, ale człowiek będący raczej dr Watsonem. Z punktu widzenia Europejczyka jest to cokolwiek dziwne – czemu bowiem barwniejsza, sprawniejsza i przystojniejsza postać ma być „tylko” pomocnikiem – lecz jeśli przyjrzeć się postaci Donglu, spod płaszczyka gatunkowego schematu wyjdzie jeszcze inny – konfucjańskiego urzędnika. 
Bo najlepsze rozmowy toczą się w kostnicy.
Bowiem detektyw to ucieleśnienie urzędniczych cnót: wierzący w sprawiedliwość, szlachetny, gotowy zgłosić protest wobec złej postawy zwierzchnika, a jednocześnie skłonny wysłuchać próśb „prostego ludu”, jego moralność jest niezachwiana, stroni od przemocy, działa metodycznie i dokładnie, stawiając prawdę na pierwszym miejscu. Słowem: idealny materiał na bohatera (przynajmniej dla Chińczyków – nasz krąg kulturowy chyba już nie potrafi sobie wyobrazić herosa pozbawionego jakiejkolwiek wady, nawet jeśli byłoby nią plucie z balkonu na głowy przechodniów). Przy okazji zabawnie jest obserwować, jak sprawnie Chińczycy łączą zapożyczenia estetyczne i fabularne, dokładając do tego własne wzorce kulturowe i wycinając wszystko co pozwalałoby określić jednoznacznie czas akcji (z elementami politycznymi w pierwszym rzędzie – choć z drugiej strony, komu one do cholery w popkulturze potrzebne?)

Kontynuując swoje spotkania z kinem klasy B sięgnąłem następnie po The Giant Gila Monster (1959) Raya Kelloga – jako fan filmów o wielkich potworach zawsze skory jestem do sprawdzenia kolejnego. I nie, nie oczekiwałem arcydzieła, ba! nie oczekiwałem nawet średniaczka – byłem gotowy na kiczowatego gniota, jakim było wiele produkcji z tego nurtu. Tyle, że nawet one mają swoje plusy, a seans przypomina żarcie bez – niby puste, a wpieprzasz do bólu zębów z bananem na twarzy. W tym jednak przypadku miałem wrażenie, jakbym żarł piach. Ze żwirem. I popijał to jeszcze zużytym olejem silnikowym. Umówmy się: ten film to pomyłka. Historia o olbrzymiej jaszczurce żyjącej gdzieś w niedostępnych lasach Teksasu jest tak absurdalna, że trudno ją skomentować. 
Widzisz to COŚ i już wiesz, co cię czeka...
Choć nie, przepraszam, jest dobre określenie: potwornie nudna. Kosmicznie nudna. Astronomicznie nudna – wstawcie tu co chcecie, a i tak pewnie będzie to za mało. W filmie Kelloga nie dzieje się absolutnie nic – ot, znika kilku ludzi, kilku innych ludzi zastanawia się, gdzie wcięło tamtych, jaszczurka chodzi po kiepskich makietach, potem jest bum i koniec. No to może chociaż efekty specjalne są dobre? Rozwalane miasta, pożerani ludzie, wybuchy, pożary, armageddon na wiejskiej potańcówce, jak przystało na porządny giant monster movie? A gdzie tam: potwór to po prostu gad filmowany na żywca w terrarium, jedyne co potrafi, to włóczyć się po okolicy, a ilość jego interakcji z ludźmi (pożeranie, miażdżenie, whatever) można policzyć na palcach jednej ręki. I jeszcze wam palców zostanie. Całość jest dodatkowo koszmarnie zmontowana, tragicznie zagrana – Don Sullivan, który chyba jako jedyny próbuje coś wykrzesać ze swojej postaci jeszcze to podkreśla – a klimatu nie starczyłoby do wypełnienia naparstka. Ten film jest potworny i to w złym tego słowa znaczeniu. I pomyśleć, że ten sam facet w tym samym roku wyreżyserował też kultowe Zabójcze ryjówki...

Żeby zmyć to koszmarne wrażenie załączyłem sobie jeszcze The Zombies of Sugar Hill (1974) Paula Maslanksy’ego, będącego klimatycznym połączeniem filmów blaxploitation z kinem zombie. Pomijając soczysty kontekst – nie ma wszak lepszego czasu na oglądanie produkcji z żywymi trupami niż Wielkanoc! – muszę stwierdzić, że to całkiem interesujący film. Konflikt jest tu co prawda zarysowany jasno i wyraźnie – bogaci white trash i gangsterzy mordują z zimną krwią krnąbrnego, czarnoskórego właściciela popularnego klubu nocnego – i pod tym względem wchodzi w ramy klasycznego kina zemsty, lżej traktując – jak się wydaje – kwestie związane z kolorem skóry i płcią, czy wręcz je ograniczając. Te jednak szybko wysuwają się na pierwszy plan. Raz, że główna bohaterka – Sugar – to przykład twardej, zdeterminowanej, a przy tym inteligentnej kobiety. Zwodzi swoich przeciwników przymilnym uśmiechem i miłą aparycją (balansującą na graniczy plastikowego kiczu) by za chwile zamienić się w babę z jajami z żelaza, która bez mrugnięcia okiem rzuca faceta głodnym świniom na pożarcie. Nie ma wyrzutów sumienia, nie czuje żalu, a jedyne czego chce, to cierpienia swoich wrogów. A to całkiem łatwo osiągnąć, gdy poprosić o pomoc kapłankę voodoo, Barona Samediego oraz jego armię umarlaków. Wątek ten zresztą idealnie pasuje do filmu, stanowiąc efektowny powrót do źródeł – któż bowiem parał się voodoo, jeśli nie czarni niewolnicy, używający swych czarów, by sprzeciwić się i walczyć z białymi panami? Kontekst ten nie jest podany wprost, ale z pewnością jest jasny dla każdego, kto kojarzy, skąd zombie pojawiły się w kulturze. Zwrócenie się w stronę haitańskich tradycji zombie miało jeszcze jeden plus – pozwoliło stworzyć zwariowaną i mocno psychodeliczną wizję zarówno Barona (zagranego znakomicie przez Don Pedro Colleya), jak i samych nieumarłych. Ci szczękają kajdanami, sunąc w kierunku gangsterów z wysoko uniesionymi maczetami, uśmiechając się wesoło i błyskając oczami, przypominającymi metalowe kule. Nie wiem, jak inni, ale dla mnie byli creepy as hell. Trochę szkoda, że za dobrze zrealizowana warstwą kina grozy nie podąża reszta – od aktorstwa czasem bolą zęby, a całość jest dość kameralna – ale rozpatrując The Zombies of Sugar Hill jako film o zombie muszę powiedzieć, że trzyma klimat, przy czym jest to raczej rzecz dla miłośników psychodelii, niż gore. 

Let's get funky! Zombie funky fun!

 Ostateczny werdykt:
Lemmy: 8/10
The Bullet Vanishes: 6/10
The Giant Gila Monster: 1/10 (i niech gnije w piekle)
The Zombies of Sugar Hill: 6/10

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Zaraz! Łoboru! To Viv ma swój własny blog a ja dopiero teraz go znalazłem? Czemu żeś się ukrywał, niecny linku?!

Ciekawe, ciekawe, recenzje napisane zgrabnie i treściwie, na dodatek dowiedziałem się o istnieniu kilku filmów które mogą być interesujące... no biografię Lemmyego to muszę dorwac na pewno :D

A za Wielką Jaszczurkę gratuluję cierpliwości. Ja bym chyba odpadł po kilku minutachm, choć generalnie przaśne kino klasy B bardzo lubię ;P

Pozdrawiam,
Szabrownik