Viv

Viv

niedziela, 14 kwietnia 2013

Duży ekran, mały ekran #6

Tym razem w wersji festiwalowej, z OFF Plus Camera 2013, czyli (bardzo) krótko o tym, co fajne.






Na dzień dobry "Żądza bankiera" Consty-Gavrasa - stylowy, mocny, trzymający w napięciu thriller o świecie wielkich finansów. Reżyser nie wdaje się w dywagację na temat przyczyn obecnego kryzysu, snując raczej uniwersalną opowieść o żądzy pieniądza i jego mocy, uciekając jednocześnie od prostych tez, w cyniczny i ironiczny zarazem sposób komentując zasady tej gry dla finansowych harpii. I tylko zakończenie wydaje się ciut przeszarżowane, jak wyjęte z zupełnie innej bajki, przez co szpila tego zgryźliwego komentarza stała się ciut przytępiona. (8/10)


Następny film, "W bagnie Los Angeles" Carla Franklina, również okazał się dobrym wyborem. Produkcja z nurtu neo-noir zapewniła niemal wszystko, czego można się było po niej spodziewać: zagmatwaną intrygę, femme fatale, krwawe porachunki, klimat lat 50. i sympatycznego, głównego bohatera, wplątanego w solidną kabałę. Dodawszy do tego nieźle budowaną dramaturgię i wątki rasowe (wyraźne, lecz sprawnie wprowadzone) otrzymamy solidny kryminał z odrobinę przecukrowanym zakończeniem. (7/10)


Zwrot o 180 stopni zapewnił "Ścigając arktyczny lód" Jeffa Orlowskiego - dokument o fotografie Jamesie Balogu, którego fascynacja lodem pchnie do stworzenia projektu dobitnie pokazującego efekty globalnego ocieplenia. Film ma niespieszne tempo, co chwilami nieco irytuje (konstrukcję dramaturgiczną można by nieco podrasować), miejscami wychodzi z niego wyraźny dydaktyzm, lecz jednocześnie z działań Baloga bije niezaprzeczalne zaangażowanie i determinacja. I nawet jeśli ktoś bagatelizuje temat ekologii, z trudem przejdzie obojętnie wobec przepięknych zdjęć lodowców, w ich bogactwie form, potędze i zbliżającej się zagładzie. (7/10)


No i na koniec "John dies at the end" Dona Coscarelliego, czyli ostra jazda bez trzymanki na krańce wszechświata i z powrotem. Głębokie pokłady absurdu, logika ustawicznie masakrowana przez bohaterów na równi z monstrami, żonglerka motywami z kina SF i horroru, obowiązkowe odcięte kończyny, a to wszystko podlane czarnym humorem i pływające żółtym pontonem w morzu onirycznego haju. Dziw goni dziw, chronologia składa się jak harmonijka, a w obliczu końca świata ważne jest to, by mieć dobrego kumpla i nie być bucem dla dziewczyny. Po czymś takim ratowanie świata to betka. Soczysta rzecz dla odważnych. (9/10)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Skoro podobał się "John Dies at the End" to koniecznie sięgnij po książkę John ginie na końcu Davida Wonga, na podstawie której powstał. REWELACYJNA rzecz.