Viv

Viv

wtorek, 28 maja 2013

Przedksiężycowi I, czyli estetyka koszmaru


Anna Kańtoch
Przedksiężycowi tom 1
Ocena: 8/10

Lunapolis. Urbanistyczne cacko – dosłownie i w przenośni. Pomnik rozbuchanej, artystycznej wyobraźni w jej najbardziej fantazyjnej postaci. Raj dla pisarzy, malarzy, aktorów i każdego, kto potrafi tworzyć, przywdziewać bądź zdzierać maski. Miejsce, gdzie nie trzeba się przejmować starością, brzydotą i chorobą, a śmierć – jak niemal wszystko tutaj – ma wymiar estetyczny. Świat zaskakujących rozwiązań technologicznych, mistycyzmu i dekadencji, gdzie nuda wynika najczęściej tylko z twojej nieumiejętności wybrania rozrywek. Miasto utopijne. I, jak każda utopia, stanowi przedsionek piekła.

Fabuła powieści przebiega dwutorowo. Z jednej strony śledzimy historię Finnena i Kairy – artysty-lekkoducha i idealistki z dobrego domu, która pragnie się z niego wyrwać i uciec od na wpół szalonego ojca. To, co z początku wydawało się Finnenowi interesującą przygodą zapewniającą dreszczyk emocji, wkrótce rozrasta się do rozmiarów o jakich mu się nie śniło – ze szpiegostwem, morderstwem i spiskiem w rolach głównych. Z drugiej obserwujemy poczynania Daniela Pantalekisa – astronauty uwięzionego w dziwnym, zupełnie dlań niezrozumiałym miejscu, rządzącym się szalonymi zasadami, gdzie wszystko wokół rozpada się i gnije w zastraszająco szybkim tempie, a ludzie porozumiewają się niezrozumiałym językiem.  Dookoła nich roztacza się ostatni główny bohater: samo Lunapolis, negujące wszelką pragmatykę i utylitaryzm, ze swoimi bogami – tytułowymi Przedksiężycowymi – uśpionymi na dnie wielkiej studni, w ciemności czekającymi na Przebudzenie.

Annie Kańtoch udało się stworzyć świat intrygujący i budzący grozę – nawet biorąc pod uwagę jej własne, pisarskie standardy. Wszak zarówno rzeczywistość choćby „Diabła na wieży” jak i „Czarnego” nosiły znamię jakiegoś rozpadu: podskórnego rozkładu, powoli zatruwającego życie ludzi, bądź też wyraźnego pęknięcia dotykającego tożsamości bohaterki, jej percepcji czasu i przestrzeni, znacząco wpływającego na sposób postrzegania otoczenia. „Przedksiężycowi” idą jeszcze dalej: rozpad dotyka świata zarówno na poziomie materialnym, jak i mentalnym, zaś jego kształt wyznaczają dwa elementy – skrzywiona idea Postępu oraz Ponowoczesność w swej najkoszmarniejszej, zdehumanizowanej postaci.

Ta pierwsza objawia się przede wszystkim poprzez Skoki – nagłe przesunięcia czasowe, będące skutkiem epokowego odkrycia naukowego. O ile jednak w naszym świecie sformułowania „skok cywilizacyjny” oraz „świat pozostający w tyle” są tylko metaforą, o tyle w Lunapolis mają one przełożenie na stan faktyczny – generują bowiem kolejne, „stare” wersje miasta, tworząc swego rodzaju drabinkę: z nowoczesną, piękną i bogatą metropolią na szczycie i jej kopiami poniżej, dążącymi zawsze do tego samego punktu – pierwotnego chaosu. Panuje w nich przyspieszony rozkład materii, szaleje entropia, probabilistyka składa się w harmonijkę, a wszystko to czyni życie w tych miastach – pomijając te „najświeższe” – absolutnie niemożliwym.  Postęp bowiem – jak ma w zwyczaju – mieli nie tylko kulturę materialną, ale również ludzi, z tą różnicą, że to nie niemożność dostosowania się do nowej rzeczywistości jest czynnikiem decydującym o „pozostaniu w tyle” (które w tym wypadku oznacza powolną śmierć w rozpadającym się świecie, bez prawa do powrotu). Tutaj to Przedksiężycowi decydują o tym, kto posiada pożądane umiejętności, pozwalające mu zbliżyć się do Przebudzenia – stanu quasi-nirvany – o naturze którego niewiele wiadomo poza informacją, że dostąpią go tylko najdoskonalsi, a ich troski skończą się na zawsze. Postęp zatoczył więc kuriozalne koło: oto rozwój sprowadza się do ulepszania najbardziej pierwotnej części człowieka – instynktu przetrwania.

Jest tylko jeden problem: nikt nie wie, jakie cechy zapewniają wyjście cało ze Skoków – bogowie Lunapolis są pod tym względem absolutnie alogiczni i nieprzewidywalni, w pędzie ku doskonałości wymazując geniuszy, a ocalając średniaków bądź miernoty. Dlatego też każdy stara się odnaleźć tę „cudowną umiejętność” gwarantującą życie – duszoinzynierowie zaś ochoczo im w tym pomagają, niemal dowolnie kształtując ludzkie talenty. Chcesz, by twoje dziecko było sprawnym wojownikiem? A może znudziło ci się bycie specjalistą w uwodzeniu kobiet i wolałbyś zostać genialnym pisarzem? Albo masz kaprys zaryzykować ruletkę genową i liczyć na uśmiech losu? Wystarczy zapłacić monetą lub dokonać równowartościowej wymiany i już można cieszyć się z nowo skonstruowanej tożsamości. Ta absolutna płynność, brak wyraźnego zakorzenienia, brak jakiegokolwiek pewnego punktu odniesienia sprawia, że choć „najwyższe” Lunapolis nie rozpada się w sensie materialnym, to pod względem społecznym od dawna jest zwykłą sieczką.  Jak bowiem budować relacje międzyludzkie wiedząc, że niemal w każdej chwili można zafundować sobie genozmianę i „przepisać się” na nowo? W jaki sposób traktować przyjaciół, rodzinę lub kochanki mając świadomość, że mają oni kiepskie geny i przy najbliższym Skoku zostaną z tyłu? No i jaki sens ma budowanie mocniejszych więzi, kiedy nad głową wisi ostrze gilotyny, tnące według zupełnie absurdalnych kryteriów? Co więcej, świat „Przedksiężycowych” to rzeczywistość, w której ponowoczesne założenie o zastąpieniu etyki przez estetykę doprowadzono do ekstremum. Pal licho samo miasto, pełne całkowicie zbędnych ornamentów czy rur, dodanych tylko po to, by oferowały śliczną grę światła i cieni; bądź nadawanie rangi dzieła sztuki przedmiotom użytkowym, takim jak kamizelki czy protezy kończyn.  Najgorsza jest bowiem estetyzacja ludzkiego życia – niemal wszystko jest tutaj grą i przedstawieniem, a granica między prawdziwą twarzą a maską przywdzianą na potrzeby chwili całkowicie się zaciera. Widać to wyraźnie w postaci Finnena: chwilami trudno traktować go jako konkretną postać, bohatera – jawi się raczej jako nieustający w grze aktor, który sprawnie lawiruje pomiędzy kolejnymi rolami, a przez to znakomicie wpisuje się w Lunapolis i jego klimat oderwania i temporalności. W rezultacie to Kaira – jedyna postać szczerze przywiązana do jednej idei, uporczywie się jej trzymająca – wydaje się wyrwana z kontekstu, wręcz „nienormalna”, choć przecież to ona, spośród wszystkich bohaterów, sprawia wrażenie najbardziej ludzkiej.

Kańtoch znakomicie buduje klimat miasta-dekadenta, pędzącego po równi pochyłej w kierunku samozagłady: przygnębiający i niepokojący, a zarazem pełen jakiegoś makabrycznego, intrygującego uroku. Jednak nie tylko ten dość pesymistyczny obraz rzeczywistości sprawia, że powieść zdecydowanie nie należy do łatwych i lekkich w czytaniu. Autorka, choć trzymała w dłoni materiał na całkiem zacnie skrojony thriller, skupiła się raczej na kreowaniu świata przedstawionego, budowaniu relacji między postaciami i tworzeniu ich rysów psychologicznych, w efekcie czego całość rozkręca się dość wolno. A i nawet gdy już się rozkręci, będzie dążyć raczej w głąb, niż rwać do przodu. Nie pomagają tutaj też charakterystyczni bohaterowie – o ile jeszcze duet Finnen-Kaira łatwo zaakceptować, o tyle Daniel  doprowadzał mnie do szału. Fakt, współczułem mu – rozbitek rzucony w obce, nieprzyjazne środowisko, bez znajomości języka i obyczajów – lecz zarazem kląłem jak szewc, bowiem kosmonauta zachowuje się skończony, nadęty buc. No i najważniejsze: zapomnijcie o jakichkolwiek rozwiązaniach wątków. Nawet biorąc pod uwagę, że to dopiero pierwszy tom, ilość pytań jest odwrotnie proporcjonalna do ilości odpowiedzi. A obawiam się, że dalej wcale nie będzie pod tym względem lepiej…


Reasumując: zdecydowanie polecam sięgnąć po „Przedksiężycowych” – to kawałek solidnej, pełnej ciekawych pomysłów literatury. Nawet jeśli Kańtoch czasem (acz rzadko) wpływa na mielizny fabularne, bądź tworzy nieco sztucznie brzmiące dialogi, nadrabia to gęstym i ciężkim klimatem, wdzierającym się w płuca i zalepiającym je niczym smoła.  Teraz tylko strach czytać dalej – bo skoro początek jest tak dołujący, to co będzie dalej? 

Za udostępnienie egzemplarza dziękuję
wydawnictwu Powergraph.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

poczytałby człek chętnie, tylko nie ma kiedy :/

Piotr Vivaldi Sarota pisze...

Mam podobny problem - leciałby człowiek z drugim tomem, byle szybciej, a tu po drodze podręczniki na studia :>