Viv

Viv

piątek, 13 września 2013

Powrót do czasów pięknych obrazków

Lato już w zasadzie za nami, a wraz z nim sezon blockbusterów, kiedy to producenci zazwyczaj rzucają do boju swe najlepsze, filmowe ogary. Po raz kolejny mięliśmy ofensywę kontynuacji, nawałnicę adaptacji komiksów… i na nowo zbierającą falę krytycyzmu spod znaku „hollywoodzkiej papki”. Argumentacja w gruncie rzeczy pozostaje niezmieniona: oto w miarowych odstępach trafiają do kin filmy-wydmuszki, produkty serwujące wielokrotny orgazm gałkom ocznym i śmierć w męczarniach mózgownicy, w których zmieniają się tylko dekoracje i efekty specjalne, jeszcze lepsze, jeszcze bardziej realistyczne, jeszcze piękniejsze i w ogóle super-hiper cudowne – akurat na tyle, żeby ukryć smród historii trzeciej świeżości. I nie przeczę – jest w tym sporo prawdy i mógłby to potwierdzić każdy, kto oglądał ostatnie dokonania Michaela Baya czy Rolanda Emmericha. Tyle, że przeciwstawianie tej komercyjnej machinie kina artystycznego – tego lepszego, głębszego, otwartego na niedopowiedzenia, unikającego montażowej biegunki – jest w moim odczuciu nie do końca trafione.


Naszła mnie bowiem refleksja, że w gruncie rzeczy obydwa te nurty, mimo niewątpliwie odmiennych wartości za nimi stojących, używają bardzo podobnych strategii i zmierzają do tego samego punktu – ponadnormatywnego formalizmu i nadmiernej wartości obrazu. Przy okazji premiery Artysty (2011) i Hugo i jego wynalazku (2011) wielokrotnie pojawiały się głosy, że twórcy próbują wykorzystać nostalgię widzów i osiągnąć sukces na fali tęsknoty za starymi czasami, kiedy kino było lepsze, trawa zieleńsza, a biusty tkwiły bezpieczne w stanikach. I przyznać trzeba, że – przyglądając się współczesnemu kinu – były to prorocze słowa, z tą różnicą, że powrót do pierwocin nie odbył się za sprawą stylizowanych produkcji, stylistycznych podróbek ani postmodernistycznych zabaw w „rozpoznaj cytat z filmu”: rzecz wyszła niejako z przypadku. Wszystko zdaje się zmierzać do punktu, w którym najważniejszym nośnikiem emocji w filmie nie będzie dialog, ale obraz. To już widać – wystarczy zerknąć na blockbustery: czy ktokolwiek ogląda je jeszcze dla fabuły, czy ktokolwiek oczekuje głębokich portretów psychologicznych? To, co się liczy, to atrakcje – momenty, kiedy skacze nam ciśnienie, zostajemy wbici w fotel, nasze emocje szybują pod niebiosa a w żołądku rośnie zimna gula. Tak jak kiedyś King Kong (1933), współczesne kino rozrywkowe pragnie widza zaskoczyć, wprawić w osłupienie, pokazać magię kina w pełnej jej krasie – inna rzecz, że rzadko mu się to udaje: zbyt wiele się widziało, by dać się porwać tłuczonym seryjnie pościgom i demolkom, w których zmienia się co najwyżej bohater i jego flama. A kino artystyczne? Wcale nie lepsze. Jasne – ujęcie trwa pięć minut, zamiast pięciu sekund, a chwytliwe dialogi zostają wyparte przez operowanie ciszą – ale czyż to właśnie nie zbliża tego kina do samych początków kinematografii? Słowo przestaje mieć znaczenie, liczy się operowanie obrazem, wywoływanie określonych skojarzeń wizualnych, a głównym walorem staje się artystyczna wrażliwość i wyczucie reżysera, potrafiącego nadać banalnej niekiedy i ogranej historii – nikt wszak nie powiedział, że art-house wolny jest od powtarzalności – rys świeżości i oryginalności właśnie za sprawą formy, ogniskującej na sobie całą uwagę widza.

Wystarczy zresztą przyjrzeć się tegorocznym premierom, by odnaleźć sporo tytułów, których główna – o ile nie jedyna – wartość zasadza się przede wszystkim na dopracowanej warstwie wizualnej. Ot, choćby taka Niepamięć Josepha Kosinskiego. Po reżyserze wyjątkowo słabego Tron: Dziedzictwo (2010) można było spodziewać się soczystej kaszanki, tymczasem produkcja okazała się nad wyraz sprawnie zrealizowana i całkiem przyjemna. Jej wartość nie leży jednak w fabule – ta jest poprawna, ale bez szału; od pewnego momentu łatwo przewidzieć rozwój wypadków, a całość w wielu miejscach grzęźnie w typowo hollywoodzkich rozwiązaniach – ot, samotny bohater, samopoświęcenie, odzyskana miłość, nawrócenie, wyjątkowo mizernie podana historia konfliktu i słodkie zakończenie jako wisienka na torcie. Nie ma tu również za grosz oryginalności – film Kosinskiego powinien do samej śmierci spłacać dług wdzięczności długiemu szeregowi klasyków – począwszy od Planety małp (1968) po 2001: Odyseję kosmiczną (1968). Nie powinno to specjalnie dziwić – ileż nowych rzeczy można powiedzieć w kolejnym postapokaliptycznym filmie? – z drugiej jednak strony sposób, w jaki użyto wizualne motywy, budując niesamowicie plastyczną wizję Ziemi po końcu świata, budzi uznanie. Jeśli bowiem Niepamięć się broni, to właśnie oprawą. Długie panoramy, dużo planów ogólnych, stonowane barwy, kontrast między brudem i brązami lądu a sterylną bielą mieszkania bohatera, szczątki wieżowców, mostów czy stadionu pięknie wkomponowane w nagie pustkowia, po których sunie jasna plamka, będąca naszym herosem… naprawdę robi to wrażenie.


Jednak jak wspomniałem, dowartościowywanie formy względem treści nie jest domeną li tylko kina komercyjnego, choć za eye-candy obrywa ono wyjątkowo mocno – zabawne, że w kinie artystycznym fetyszystów obrazu spotkać można nieporównanie częściej, a mimo to oskarżenia o próby zrobienia widzowi sieczki z mózgu padają rzadziej. Inna rzecz, czy – gdy już padną – są zasadne. Tylko Bóg wybacza Nicolasa Windinga Refna zebrał u nas różne oceny: jedni twierdzili, że jego film jest świetny, reszta posądzała o kompletny odjazd w inną rzeczywistość. I wcale im się nie dziwię: pod płaszczykiem kina zemsty reżyser serwuje wachlarz psychoanalitycznych tropów, rozsadzających formę opowieści o mścicielu, tnąc pod włos oczekiwania widza. Ba, tak po prawdzie to sama zemsta nie jest nawet najważniejsza: Tylko Bóg wybacza to opowieść o współczesnym Edypie, śniącym swój sen o potędze. Tyle tylko, że u Windinga Refna jego dramat nie wynika z brania się za bary ze swym przeznaczeniem – Julian cierpi, ponieważ jest słaby, zżerany przez kompleksy i niezdolny do autonomicznego działania. Stać go na pokazanie swej siły i obicie mordy kolesia w barze, ale gdy próbuje sprawdzić w walce z losem – policjantem Changiem – dostaje solidny łomot. Sen o potędze jest więc koszmarem słabości - także w sensie dosłownym: skapanym w czerwieni i czerni, z postaciami snującymi się jak duchy, długimi ujęciami celebrującymi brutalność i zdarzeniami, które trudno przyporządkować – realność to czy tylko wyobraźnia Juliana? Estetyzacja weszła na zupełnie nowy poziom.

Mamy wreszcie Stokera Chan-wook Parka. Pod względem fabularnym to przepis na rasowy thriller: jest stary dom, dziewczyna wkraczająca w dorosłość, tajemniczy wuj, wisząca w powietrzu atmosfera romansu i zagrożenia oraz rodzinna tajemnica, którą ojciec wziął do grobu. Czyli nic nowego/specjalnego/niezwykłego. Kiedy jednak w ruch idą obrazy, ach… wtedy zaczyna się zabawa. Reżyser ma niezwykłe wyczucie estetyki (zresztą, kto widział jego „trylogię zemsty” wie o czym mówię), łączące brutalność i bezkompromisowość z subtelnością i ogromną wrażliwością. Upływ czasu mierzony kolejnymi parami identycznych trzewików i przejście w dorosłość sygnalizowane parą modnych butów na obcasie, wyprawa z lodami do piwnicy zmieniająca się w spacer godny filmów grozy, zapowiedź zagrożenia wyrażona pająkiem spacerującym po nodze bohaterki, obserwowanym w ekstremalnym zbliżeniu… A to tylko część atrakcji: Chan-wook nie boi się ostrych przejść montażowych, nietypowych ustawień kamery, wyrazistych, kontrastowych barw a nawet odrobiny kiczu i filmowych odwołań do klasyki (wuj Charlie wyraźnie stylizowany jest na Normana Batesa z Psychozy). Pozostaje przy tym mistrzem niedomówień, nie podając niczego wprost, lecz aranżując sceny w sposób nie pozostawiający wątpliwości co do zamiarów, dzięki czemu proces wkraczania w dorosłość nastoletniej Indii jest tak elektryzujący: reżyserowi wystarczy jedna scena przy fortepianie, by pokazać – za pomocą muzyki, zmian tempa, detali, spojrzeń i mimiki aktorów – rodzącą się namiętność dziewczyny. Obraz wart więcej niż słowo.


Jakaś konkluzja? Czy ja wiem… nie mam nic przeciwko rozbuchanej formie: i Winding Refn, i Char-wook pokazali, że można ją okiełznać i zaprząc do roboty, oferując sycące przeżycie nie tylko estetyczne, ale i filmowe. Tyle że zazwyczaj odbywa się to kosztem warstwy treściowej. Kombinatoryka stanowi podstawę przetrwania. Trochę to przerażające: żyjemy w czasach niesamowitych wizji, barokowej oprawy, wizualnej orgii, a problemem staje się napisanie spójnego, wciągającego scenariusza, z dobrze skonstruowanymi bohaterami i napięciem wypływającym z ich działań, a nie artystycznych sztuczek reżysera. Ba – kiedy już ktoś taki się trafi, z miejsca obwołuje się go autorem, nawet jeśli jest tylko sprawnym rzemieślnikiem. Ale może takich właśnie nam potrzeba? Takich, co nie zaleją widzów blockbusterów niekończącym się potokiem atrakcji? Takich, co powstrzymają swe estetyczne zapędy, by nie rozmyć treści, przestaną wreszcie wchodzić postaciom w dusze i pozwolą im powiedzieć jasno i dobitnie, co leży im na wątrobie? Takich, co poważą się sięgnąć po królestwo, oferowane za dobrze napisany skrypt?


Cholera wie.

Brak komentarzy: