Viv

Viv

wtorek, 10 września 2013

Odtrutka na optymizm, czyli idziem na dno


Odtrutka na optymizm
Peter Watts

Ocena: 9/10

„Między Polską i mną coś po prostu jest”, pisze we wstępie do zbioru Peter Watts i nie jest to bynajmniej tylko kurtuazja. Zresztą, obserwując półki księgarni łatwo to sprawdzić: obok trylogii ryfterów, dostępnej w całości od pewnego czasu, ląduje właśnie trzecie już wydanie Ślepowidzenia, a wraz z nim – recenzowany zbiór, pozwalający zapoznać się z krótszymi formami, jakie wyszły spod ręki pisarza na przestrzeni niemalże dwóch dekad. Szesnaście opowiadań, w których – zgodnie z tytułem książki – znaleźć można wiele rzeczy, ale optymizm raczej nie jest jedną z nich. 

Teksty ułożono w kolejności chronologicznej, co pozwala wyraźnie przekonać się, jak przebiegała ewolucja twórczości Wattsa – przynajmniej od strony warsztatowej. Widać, że zmieniało się jego podejście do bohaterów: w najwcześniejszych utworach nie są szczegółowo zarysowani, funkcjonują raczej jako nośnik dla stanowiska bądź tezy niż jako pełnoprawne postacie, z czasem jednak nabierają głębi, stają się bardziej złożeni i niejednoznaczni – to ostatnie jest tym wyraźniejsze, że autor często lubi „wchodzić w głowę” jednostek skrzywionych czy dewiacyjnych. Już w pierwszych tekstach uwidocznia się niechęć Wattsa do kreowania bardzo mocno dookreślonych rzeczywistości: dostarcza czytelnikowi tylko najpotrzebniejsze informacje, ograniczając opis świata do minimum, skupiając się raczej na wybranej, wyrwanej z niego scenie. Niekiedy może to powodować pewne problemy – często wiadomości kluczowe dla zrozumienia historii są niedopowiadane, moment ich odkrycia jest przeciągany.  Jeśli dodać do tego naukowy żargon z pogranicza biologii, chemii i fizyki, którego jest sporo (acz o epatowaniu nim nie ma mowy), efektem jest nierzadko dezorientacja. Wystarczy jednak mocniej wgryźć się w tekst i przeczytać go w skupieniu, by klocki wpadły w odpowiednie miejsca. Jest wreszcie cyniczne spojrzenie na świat, w którym egzystują bohaterowie, owo czarnowidztwo pojawiające się w różnym natężeniu w każdym tekście, oraz przeczucie wypalenia i skrzywienia, nie pozbawione jednak gryzącej i gorzkiej ironii.

Szesnaście opowiadań zgromadzonych w zbiorku  często wykorzystuje  motywy zwykle kojarzone z science-fiction: pierwszy kontakt, inwazja obcych, sztuczne inteligencje, na wpół szaleni naukowcy, apokalipsa, historia alternatywna – do wyboru, do koloru. Mimo to bardzo łatwo dostrzec w tekstach Wattsa pewne powtarzające się elementy. Bohaterami najczęściej są naukowcy, ale niemal zawsze operują w świecie na swój sposób skrzywionym, stojącym na krawędzi, poddani są ekstremalnym niekiedy warunkom – ich życie naznaczone jest niepokojem i ciągłą konfrontacją, niezależnie czy chodzi o kwestie rasizmu i imigracji (Fraktale), czy też straty i emocjonalnego wypalenia (Nimbus). W tym kontekście pasuje przysłowie „Jak trwoga, to do Boga” – również z uwagi na to, że kwestie wiary i religii zajmują widoczne (acz nieprzesadnie eksponowane) miejsce w twórczości pisarza, nie pozostawiając jednocześnie wątpliwości co do jego przekonań w tej materii. Jego stanowisko jest wyjątkowo stanowcze i nie każdemu musi przypaść do gustu (bohater Nowiny dla pogan krzewi wiarę ze skutecznością fanatycznego inkwizytora, unaoczniając wizję religijnego zaangażowania jako funkcji mózgu możliwej do manipulacji), lecz w owym punktowaniu dogmatycznych absurdów nie można mu odmówić przenikliwości i czarnego humoru (Hillcrest kontra Velikovsky. Siła wyższa?). W tym stawianiu czytelnika w dwuznacznych sytuacjach jest zresztą autor wyjątkowo biegły – w trylogii ryfterów obsadził w charakterze bohaterów niezgorszą galerię psychopatów i dewiantów, wystawiając na próbę mechanizm identyfikacji, zaś w Odtrutce na optymizm proponuje podobnego rodzaju wybór mniejszego zła w odniesieniu do problemu manipulacji ludzkim mózgiem. Młody gniewny zapomniał dziedzictwo Holocaustu (Powtórzenie przeszłości)? Ktoś chce mieć pewność, że na pokładzie samolotu z nikogo nie wyjdzie morderca, psychol albo pedofil (Oczy Boga)? Spokojnie – wystarczy chwila zabawy, poprzestawianie kilku kabelków i sprawa załatwiona. A wolność? Wola? Prywatność? Czy faktycznie warte są poświęcenia na ołtarzu bezpieczeństwa i samozadowolenia? Czemu miałbym się godzić, żeby ktoś mi grzebał w głowie? Albo komuś – nawet gdyby miałoby to oznaczać, że nie zaciuka mnie gdzieś na ulicy? Niech nikt nie oczekuje jasnych odpowiedzi w rodzaju „to jest dobre, a to jest fuj” – to zdecydowanie zły adres.

Jednak wątkiem, który najczęściej dostrzec można u Wattsa – acz w różnych wariantach – jest konflikt między szeroko pojętą Naturą i Kulturą, zarówno w sensie symbolicznym, jak i materialnym: jako walka biologicznej ewolucji z całym techniczno-cywilizacyjnym naddatkiem. W opowiadaniu Jętka jedniodniówka ciało, będące wynikiem genetycznych eksperymentów, stanowi wiezienie dla jaźni o abnormalnym stopniu rozwoju, egzystującej w pełni tylko w przestrzeni elektronicznej. Z kolei w Ciało stało się słowem pragnienie odkrycia fenomenu ostatnich chwil życia (a może i ujrzenia transcendencji śmierci?) kończy się całkowitym niemal jego zanegowaniem na rzecz elektronicznej symulacji, tyleż prostszej, że możliwej do ulepszenia… lub usunięcia. Wyspa z jednej strony eksploruje archetypiczny konflikt między ludzką załogą statku kosmicznego, a jego SI, walkę między empatią i wyobraźnią, a jasno określonymi procedurami i celem, w sensowność, którego nikt z załogi już nie wierzy – z drugiej strony zaś konfrontuje naiwne, ziemskie kategorie myślowe z twardą rzeczywistością, wyznaczaną przez dobór naturalny i prawo silniejszego. Podobnie rzecz przedstawia się w Ambasadorze, gdzie mityczny „pierwszy kontakt” przekształca się w dramatyczną ucieczkę, a sen o pokojowej koegzystencji wali się w gruzy w zetknięciu z prostą konstatacją – nic nie napędza rozwoju lepiej, niż wojna, a jedyny możliwy pokój to ten wieczny. Po raz kolejny jednak widać, jak bardzo niejednorodne – pomijając ogólny pesymizm – są teksty Wattsa: wspomniane opowiadania ukazują prymat biologii i pierwotnych instynktów nad takimi kulturowymi konstruktami jak religia, altruizm, pokój, miłość czy równość, rozpoznając je jako czynniki „zmiękczające”, słabe punkty zmieniające ludzi z drapieżników w ofiary. Wystarczy jednak sięgnąć po Betlejem, bądź Cosie (będące reinterpretacją klasycznego filmu Johna Carpentera i jednym z najlepszych tekstów w zbiorze) by dostrzec coś innego: oto ewolucja jest przypadkowym tworem z określoną datą ważności, po której wszystko wróci do chaosu, zaś jej wykwity są – w gruncie rzeczy – mało efektywne, słabe, a w połączeniu z choćby z wypracowaną przez nie hierarchią – wręcz uwłaczające inteligencji i wszelkiej pragmatyce. Tak źle i tak niedobrze, a jak dodać do tego jeszcze technologię – koniec końców wracającą jak bumerang i ścinającą swym twórcom łeb – to już w ogóle kaplica.

Odtrutka na optymizm z pewnością przypadnie do gustu fanom dobrej literatury science fiction. Można oczywiście psioczyć na pewne elementy – mało czytelne przejścia między opowiadaniami, szablonowość bohaterów najstarszych tekstów (Nimbus – mimo interesującego konceptu – raczej nie porywa, W domu będzie miało wartość głównie dla znających trylogię ryfterów), jednak są to mankamenty, które można łatwo przeboleć. Watts snuje wizje bardzo pesymistyczne, gdzie niemal każdy człowiek to skończony drań, a apokalipsa, jeśli jeszcze nie nadeszła, to już puka do drzwi; wizje pełne agresji, smutku, ale również ironii. Depresyjna rzecz – ale zdecydowanie warta czasu i odrobiny wysiłku. 

Brak komentarzy: