No i
kolejny wpis filmowy, tym razem w całości poświęcony tegorocznym premierom i
nadrabianiu zaległości w tej materii. Udało się obejrzeć sześć filmów, w
większości naprawdę dobrych, a w niektórych przypadkach ocierających się wręcz
o doskonałość. Oczywiście trochę mnie irytuje, że nie udało się obejrzeć więcej
(You’re
next! Spring Breakers! Królowie lata!) no ale cóż, co się
odwlecze, to nie uciecze. A kolejna notka filmowa będzie zapewne podsumowaniem
poprzedniego – całkiem niezłego – roku.
Grawitacja
(2013, Alfonso Cuaron) – oj, napalałem się na ten film, zdecydowanie.
Obecność w top10 niemal każdego serwisu filmowego i rzeszy blogerów, masa
pochlebnych opinii – jak tu nie obejrzeć? Wszak „90% procent polskich gospodyń
nie może się mylić”. I co? I nic. Grawitacja to dla mnie jedno z
największych rozczarowań tego roku, produkcja niezwykle piękna wizualnie,
doskonale zrobiona od strony technicznej, a jednocześnie koszmarnie irytująca w
warstwie fabularnej. Pierwsze 30 minut owszem, wbija w fotel: spokojny początek
przeradzający się nagle w koszmar i samotna, przerażona Sandra Bullock
dryfująca w pustce, otoczona przez ciemność i ciszę – groza odczuwalna w tym
momencie była wręcz namacalna. A potem nagle puff – i z interesującego dramatu
psychologicznego zostaje tylko drama rodem z „okruchów życia”. Niby bohaterka
jest sama, niby słaba, przerażona i coraz bardziej zdesperowana, ale ni cholery
tego nie czuć – czuć natomiast rosnące zażenowanie przy wysłuchiwaniu
„dramatycznych” kwestii Sandry, których apogeum była absurdalna „rozmowa” w
Sojuzie, godna najlepszych dokonań Paulo Coelho. Jasne, rozumiem, że cisza
kiepsko wpływa na człowieka, a świadomość, że może się umrze w tej pustce i
nikt nigdy cię nie odnajdzie nie jest najciekawszą myślą, czemu jednak duchowa
przemiana, swoiste „ponowne narodziny” musiały zostać opakowane w tak tani
dramatyzm? O ileż ciekawsze byłoby zrezygnowanie z dialogów i skąpanie
wszystkiego w niepokojącej, świdrującej ciszy? Zupełnie nie przekonały mnie
również wyjątkowo mało wyszukane odwołania do 2001: Odysei kosmicznej –
w scenie po dotarciu bohaterki do stacji i zrzuceniu skafandra czekałem w
zasadzie już tylko na motyw Tako rzecze
Zaratustra – byłby komplet (razem z końcówką przypominającą ujęcia z
socrealistycznych agitek o herosach zrzucających jarzmo kapitalistów). Przykro
mi, ale piękne ujęcia kosmicznej pustki nie są w stanie zrekompensować mi nudy
– nie w momencie, gdy jedynym, czego chcę, to żeby bohaterkę coś wreszcie
zeżarło… (4/10)
Act
of Killing (2012, Joshua Oppenheimer) – numer jeden na liście The
Guardian najlepszych filmów 2013 roku; u nas dopiero w lutym, ale zdecydowanie
warto się nim zainteresować, bo to jedna z tych produkcji, które chwytają za
flaki i długo nie puszczają. Reżyser spędził kilka lat w Indonezji, spotykając
się z ludźmi – gangsterami jak sami się określają – którzy w połowie lat 60.
brali udział w puczu wojskowym generała Suharto. Jego efektem było powstanie
nowej, budowanej od podstaw i oderwanej od kolonialnej tradycji tożsamości
narodowej Indonezji, której kamieniem węgielnym i mitem założycielskim było
wycięcie w pień ponad dwóch milionów komunistów – zarówno tych prawdziwych, jak
i domniemanych. Oppenheimer rozmawia z tymi ludźmi, oddając im jednocześnie
głos i kamerę, by sami mogli opowiedzieć i zrekonstruować to, co robili prawie
pół wieku wcześniej. Pod tym względem film przypomina nieco S-21
Maszynę śmierci Czerwonych Khmerów (2003), gdzie również mieliśmy do
czynienia z dawnymi oprawcami odsłaniającymi kulisy swych zbrodni. Różnica
polega na tym, że w obrazie Panha widzimy pokonanych – ludzi z łatką morderców
i zbrodniarzy, skonfrontowanych z własnymi przewinami. Tymczasem u Oppenheimera
jest wręcz odwrotnie. „Historię piszą zwycięzcy. Ja jestem zwycięzcą” mówi
jeden z bohaterów i trudno o lepsze podsumowanie ich sytuacji – osób poważanych,
szanowanych, zajmujących nierzadko wysokie stanowiska państwowe i bez
zażenowania opowiadających o tym, jak eksterminowali komunistów. Film, który
kręcą, stanowić ma „prawdziwą historię”, dziedzictwo i świadectwo wielkości,
jednak proces jego produkcji uruchamia szereg zdarzeń diametralnie
zmieniających perspektywę – zarówno widza, jak i samych gangsterów. Ci ostatni
w trakcie kręcenia zaczynają zauważać, że chwalebne „mity” na ekranie
telewizora zaczynają przypominać działania żądnego krwi tłumu, a nie narodowych
bohaterów, do niektórych zaś zaczyna docierać świadomość tego, co robili, co
mogły czuć ich ofiary, gdy pociągali za drut. Dla widza jest to natomiast
zderzenie z sytuacją wręcz absurdalną: z jednej strony styka się z czymś, co jednoznacznie
kwalifikuje się jako ludobójstwo. Z drugiej – widzimy na ekranie wspomnianych
gangsterów witanych z honorami, poważanych, opowiadających, jak wielką
inspiracją dla ich „pracy” były amerykańskie filmy i odtwarzających sceny
przesłuchania oraz egzekucji, żywcem niemal wyjętych z filmu gangsterskiego z
lat 30. W jednej chwili mamy przed oczami iście groteskową inscenizację
pacyfikacji komunistów, z wyjącymi dziećmi i bitymi „czerwonymi” (będącymi sąsiadami
gangsterów), dramatyczną i przesadzoną jak diabli, która po kapsie zamienia się
w wybuch radości z dobrze wykonanej roboty. W drugiej zaś dociera do widza
fakt, że być może tak to właśnie wyglądało – wszak oni tam byli, oni zabierali
tych „komunistów” i oni robili z nimi „porządek”. Oppenheimer doskonale
uchwycił ten niesamowity, wręcz nierealny kontrast pomiędzy zdroworozsądkowym
postrzeganiem czystki przez widza, a „bohaterską” narracją gangsterów, którego
efekt jest niejednokrotnie wręcz karykaturalnie groteskowy (jak w scenie, gdy
martwy komunista dziękuje za zabicie go i posłanie do nieba) i porażający
zarazem. Niesamowity dokument. (9/10)
Kapitan
Philips (2013, Paul Greengrass) – pod adresem tego filmu często
wysuwano oskarżenie, że gloryfikuje swego bohatera, który w rzeczywistości był
postacią nieco bardziej ambiwalentną, a i przebieg całego porwania był nieco
inny. Szczerze mówiąc są to zarzuty cokolwiek dziwne, trudno bowiem od
Greengrassa oczekiwać, że zrobi dokumentalną rekonstrukcję – fakty są dla niego
raczej podstawą do zbudowania rzetelnego, trzymającego w napięciu dramatu
psychologicznego, niż esencją, której trzeba się kurczowo trzymać, bo inaczej
niebo nam spadnie na głowę. Jasne, że reżyser do pewnego stopnia stawia swego
bohatera na piedestale: opanowanego, odważnego, niepobawionego sprytu i
inteligencji, który najpierw piratów rani, a potem się nad nimi lituje. To samo
zresztą dałoby się odnieść do zakończenia, dryfującego w stronę łopoczącej
flagi i przekonania, że jankesi zawsze dadzą radę i nigdy się nie mylą. Jednocześnie
fabuła przemyca jednak odrobinę empatii w stosunku do piratów, dostrzegając w
nich nie tylko żądnych krwi zakapiorów. Jednak i tak najważniejsza jest
sekwencja uprowadzenia, którą Greengrass rozgrywa znakomicie, zamykając napastników
i ofiarę w ciasnej szalupie i konfrontując ich nadzieje, lęki i uprzedzenia.
Tak jak nie przepadam za ostatnimi dokonaniami Toma Hanksa, tak tutaj wypadł
świetnie, tworząc z Barkhadem Abdi rewelacyjny duet, w którym sympatia,
nienawiść i szacunek zmieniają się bardzo dynamicznie. Zastanawia mnie przy tym
tylko jedna rzecz: czy filmowy Muse miał świadomość tego, co się stanie z
piratami i z premedytacją popłynął na amerykański okręt, wykazując się
zdecydowanie większym wyrachowaniem i przewidywalnością, niż można się było
spodziewać? Interesujący film, który warto dodać do domowej kolekcji. (7/10)
Elizjum
(2013, Neill Blomkamp) – cudów po filmie się nie spodziewałem: swoim Dystryktem
9 (2009) Blomkamp udowodnił, że jest w stanie rozwodnić interesującą
historię i frapujący koncept średniej jakości rozpierduchą. Przy kolejnym
obrazie widać, że wyciągnął z tego wnioski… i przegiął w drugą stronę, pakując
całkiem przyjemne widowisko kina akcji w koszmarnie nakreśloną fabułę. Dystopijna
opowieść o technicznym raju dla wybranych i Ziemi, gdzie ludzie gnieżdżą się
jeden na drugim i nie wiadomo już, kto rządzi: wpływowi gangsterzy, politycy
czy wielki biznes mający gdzieś maluczkich. Brzmi nieźle, prawda? No i tutaj
wchodzi Blomkamp i z wprawą turbo-walca drogowego prostuje wszelkie zakręty i
nierówności, pozostawiając historię prostą jak w mordę strzelił. Bogaci,
zepsuci biali europejczycy (i jeszcze Francuzi, przeklęte pudle!) na górze i
biedni, wytatuowani Latynosi na dole; na górze same sukinsyny dbające tylko o
własny tyłek, na dole największy badass jest w głębi serca altruistą i
bojownikiem o wolność; ci na górze knują, ci na dole walczą o przetrwanie,
podczas gdy bogaci ich gnoją, szantażują, łamią im kości, odbierają wszelką
wolność i ogólnie traktują jak śmiecie, zaś wisienką na torcie są antagoniści w
składzie: wojskowy-psychopata i zimna suka od spraw bezpieczeństwa, co wysadza
ludzi z uśmiechem na ustach. Serio? Nawet główny bohater w pewnym momencie
traci jaja i poświęca się dla dobra ludzkości, ale jak może być inaczej, skoro
niemal każdy, kogo spotyka, robi mu pranie mózgu i szantażuje emocjonalnie? No
i ta dziwaczna tendencja do myślenia, że po zrobieniu rewolucji nagle wszyscy
będą szczęśliwi. Podobnie było w filmowym V jak vendetta – byli dranie,
przyszliśmy, obaliliśmy… i tyle. Po co przejmować się konsekwencjami, po co
zawracać sobie głowę rekonstrukcją i odbudową? To przecież takie… nieefektowne.
Biorąc to wszystko pod uwagę, najlepszą częścią Elizjum jest rozwałka:
sprawnie zaaranżowana, sycąca, w której nie brakuje mocnych scen i dramatyzmu.
Ale to chyba ciut za mało. (5/10)
Labirynt
(2013, Denis Villeneuve) – po czym poznać dobry thriller? Kiedy trwa
dwie i pół godziny, ma wolne tempo, akcji w nim tyle, co kot napłakał, a i tak
trzyma za mordę do samego końca. Labirynt to twór ciekawy: niby
wpisuje się w nurt opowieści „jestem kochającym ojcem, porwałeś mi dziecko,
więc nakarmię tobą psy”, ale zamiast serwować widzowi demolkę w stylu Uprowadzonej
(2008), wprowadza go w gęsty klimat narastającego strachu i przemocy,
sunąc przez – nomen omen – labirynt poszlak, tropów i ślepych uliczek. Obraz
Villneuve'a jest mocno osadzony w konwencji gatunkowej, rozpisując dość
standardowe role (lekko zwichrowany policjant, przejęty ojciec, matka nie
radząca sobie z rzeczywistością, przyjaciel pełen wątpliwości), lecz zarazem
podbija ją znakomitym stylem, zmieniającym małe, senne miasteczko w miasteczko
wyjątkowo marne, senne, ciemne, zimne i nieprzyjemne, naznaczone – niczym sami
bohaterowie – jakimś rozpadem i zgnilizną. Sama opowieść oparta jest w dużej
mierze na dychotomiach i kontrastach, zderza ze sobą różne postawy i
przeświadczenia. Widać to zwłaszcza w konstrukcji głównych bohaterów: z jednej
strony Loki – policjant z tikiem nerwowym, służbista wierzący w horoskopy, z
drugiej Dover – ojciec gotowy na apokalipsę, przeświadczony o konieczności
„brania sprawy w swoje ręce” kiedy sytuacja tego wymaga, co nie przeszkadza mu
być jednocześnie osobą wierzącą, recytującą modlitwę tuż przed ustrzeleniem
jelonka (w końcu najlepszy krzyż to taki, który człowiek sam sobie wystruga).
Reżyser obserwuje powolne postępy śledczego, gubiącego się w gąszczu poszlak i
coraz mocniej angażującego się emocjonalnie w sprawę oraz proces stopniowego szaleństwa
ojca, zmieniającego się we wściekłe, napędzane gniewem i pod skórną
bezsilnością bestię, gotową na brutalne tortury i odarcie innych z całego
człowieczeństwa, byle tylko odnaleźć córkę – symptomatyczna jest scena, gdy
Doverowi przez gardło nie chce przejść fragment modlitwy „jako i my odpuszczamy
naszym winowajcom”, gdzie najlepiej (choć trochę zbyt bezpośrednio) widać
dramat człowieka, którego system wartości pęka w obliczu straszliwego
doświadczenia. Brawa należą się tutaj Hugh Jackamnowi, któremu udało się oddać
zarówno wściekłość, jak i bezsilność Dovera, stanowiącego ciekawy kontrast do
Gyllenhaala, któremu Loki jawi się jako wytatuowany, lekko nieobecny ni to
geniusz, ni to idiota, z kpiarskim uśmiechem i przeświadczeniem o swej
nieomylności. Zdecydowanie dobra rzecz. (8/10)
Wyścig
(2013, Ron Howard) – szybkie samochody, rywalizacja, cień śmierci na
każdym zakręcie… i Ron Howard. Po jego adaptacjach prozy Dana Browna nie miałem
wielkich oczekiwań, a pozytywne recenzje nie rozwiewały wątpliwości. Tymczasem
okazało się, że facet zrobił film aspirujący do tytułu jednego z najlepszych
obrazów minionego roku. Wyścig opowiada o zderzeniu dwóch
żywiołów: lekkomyślnego, egocentrycznego Jamesa Hunta i zimnego, pragmatycznego
Niki Laudy, których łączy jedno: miłość do ścigania się i żądza prędkości. Chwilami
widz ma ochotę na łatwe podziały: urokliwy playboy Hunt kontra wredny Austriak
Lauda; ale bardzo szybko okazuje się, że takie rozgraniczenie jest bezsensowne
– Howard wyraźnie pokazuje, że obydwaj ulepieni są z tej samej gliny. Świetnie
rozgrywa między nimi konflikt na niemal każdym poziomie: różnicy charakterów,
rywalizacji na torze o miano najlepszego kierowcy oraz bój o laur największego
buca. Zarówno Hunt, jak i Lauda jawią się z jednej strony jako mityczni herosi,
prowadzący „świętą wojnę”, gdzie sukcesy jednego napędzają drugiego do jeszcze
większego wysiłku, z drugiej – jako kompletni szaleńcy, sukinsyny prące do
przodu niczym czołgi, chore w swej ambicji i wściekłe w momencie, gdy ktoś
okazuje się być lepszy bądź gdy nie mogą dostać tego, czego chcą – zwycięstwa,
ładunku adrenaliny, chwili obcowania z wiszącą w powietrzu śmiercią. Dodać
należy do tego zaskakująco dobrą stronę wizualną: mimo że mamy do czynienia z
karkołomnymi prędkościami, oszczędzono nam równie błyskawicznej sieczki
montażowej – wrażenie prędkości nie wgniata w fotel, ale w połączeniu z
soczystym rykiem silników pieści zmysły pospołu z interesującymi „spokojnymi”
scenami (by wspomnieć o sekwencji przed startem GP Japonii, przywodzącym nieco
klimaty ceremonii pogrzebowej). Oczywiście nie pomogłoby to wiele, gdyby
schrzaniono główne postaci, jednak zarówno Chris Hemsworth (Hunt), jak i Daniel
Bruhl (Lauda) okazują się idealnie pasować do ról – zwłaszcza ten drugi,
którego Lauda raz jawi się jako geniusz, a raz jako dupek zasługujący na
porządne mordobicie. W zasadzie jedyna rzecz, jaka mi przeszkadzała, to nieco
przesłodzona końcówka, gdzie Lauda opowiada o relacji z Huntem – rzecz
absolutnie zbędna i ckliwa, a przecież do pewnego stopnia oczywista – naprawdę
trzeba było dawać nią widzowi prosto w nos? Niezależnie jednak od tego –
świetny film. (8/10)
2 komentarze:
Gdzie, kurka, mój poprzedni komentarz!? Chyba że ów blog postanowił ukryć przede mną moje własne wypowiedzi, kanalia.
Anyway - notka zacności, a ja czekam na opowiadania!
Google uznało, że nie nadaje się do opublikowania ;p
A tekst pewnie jakiś jeszcze w tym miesiącu wyląduje na blogu.
Prześlij komentarz