Ostatnie
tygodnie nie były szczególnie owocne jeśli chodzi o filmy. Raz, że z różnych
powodów (brak czasu, góra gier do zaliczenia, ogólne zniechęcenie do oglądania)
ilość obejrzanych tytułów nie powala, dwa, że większość z nich ostatecznie
okazała się cokolwiek… charakterystyczna. Na szczęście idą święta, odrobina
wolnego czasu i – mam nadzieję – szansa na nadrobienie tegorocznych premier.
Póki co zerknijmy w przeszłość.
Thor
2 (2013, Alan Taylor) – zaliczam się do tych (nielicznych?), którym
podobała się pierwsza część Thora. Idąc do kina na kontynuację
oczekiwałem tylko jednego – dobrej rozrywki. Bez spiny, bez nadmiernego patosu,
idealnej na rozluźnienie – i w zasadzie właśnie to dostałem. Akcja osadzona
jest tuż po Avengers: Loki idzie do pudła, Thor ma wyrzuty sumienia i
sercowe rozterki, które wkrótce staną się jeszcze większe, bo na Ziemi dzieją
się dziwne rzeczy, cegły znikają w powietrzu, ukochana napakowanego blondyna –
Jane Foster – pcha się tam, gdzie nie powinna, a gdzieś w kosmosie dźwięczy
budzik mrocznych elfów. Innymi słowy rygluj drzwi, bo Zło za progiem. Jak
przystało na sequel, Thor 2 to więcej, lepiej i mocniej.
Starcia nabrały rozmachu i dodatkowej porcji wybuchów, Thor z pyszałkowatego,
głupiego osiłka ewoluuje w świadomego swych obowiązków herosa z kiełkującą
charyzmą, Loki pozostaje Lokim, kradnąc bratu połowę filmu za pomocą ironii i
uroku osobistego, całość zaś wydaje się dużo bardziej nakierowana na komedię, z
typowo slapstickowym duetem Darcy-Stażysta. Ta komediowość jest dla wielu
trudna do przełknięcia, lecz nie jest nawet w połowie tak dojmująca, jak
absolutny brak chemii między Thorem a Jane (wyjątkowo nijaką w tym filmie) oraz
mizernym czarnym charakterem. Doprawdy, o ile podobał mi się koncept wizualny
mrocznych elfów (i scenografii w ogóle) a Eccleston ładnie beszta wszystkich
wokół, to jednak idea „zniszczę świat, bo mam wolne popołudnie i nie mam co
robić” jest całkowicie bezsensowna i durna: gdzież Malekithowi chociażby do
megalomańskiego Red Skulla czy Lokiego z pierwszej części? Nie zmienia to
jednak faktu, że film oglądało mi się nad wyraz przyjemnie i z niesłabnącym
zainteresowaniem czekam na kolejne części filmowego uniwersum Marvela. (7,5/10)
Wolverine
(2013, James Mangold) – w kwestii adaptacji komiksów superbohaterskich obecnie mamy
w obiegu zasadniczo dwa modele: sensacyjno-komediowy, w jakim gustuje Disney,
oraz sensacyjno-dramatyczny, do którego przynależy nowy Wolverine, skupiający w
sobie przy okazji mnóstwo tanich zagrywek i chwytów dla tej strategii
adaptacyjnej, których osobiście nie cierpię. W poważnym filmie bohater oczywiście
musi cierpieć wewnętrznie i mieć wątpliwości, żeby pokazać, jak bardzo
dramatyczni jesteśmy – damy mu więc nocne koszmary, omamy i mnóstwo wstawek z
przeszłości, nawet jeśli nie mają sensu. Oczywiście głównemu bohaterowi ktoś
musi serduszko ugłaskać, więc zarzuca haczyk na najmniej odpowiednią, acz urodziwą
dziewoję, robiąc jej jednocześnie subtelną niczym buldożer psychoanalizę w
czasie śniadania, mimo uszu puszczając fakt, że to, co mówi, to rzeczy dość
intymne są, a on jest kolesiem, którego dwadzieścia minut wcześniej dziewczyna zlewała
jak zepsuty kompot. Oczywiście potem czują do siebie mięte. Oczywiście potem
ktoś ją porywa. Oczywiście zajebistość bohatera musi zostać w jakiś sposób
zniwelowana, a robi się to za pomocą dziwacznego pajączka przyssanego do
serduszka, które potem bohater będzie mógł wyjąć gołymi rękami, co by pokazać,
jakim wielkim gierojem jest. Ah, a jeśli masz do pomocy ładną Azjatkę zręcznie
wywijającą kataną, nie bierz jej na akcję, nawet jeśli słaniasz się na nogach.
Uff… doprawdy, duże było moje rozczarowanie. Był potencjał, był pomysł, ale
ktoś na poziomie scenariusza doszedł chyba do wniosku, że musi być „bardziej”,
przez co otrzymaliśmy film może ładny plastycznie, z niezłymi sekwencjami walk,
ale co z tego, skoro przy okazji dostajemy po mordzie zgranymi kliszami i nagim
cycem Jackmana, którym epatuje się tu często, gęsto i bezsensownie. (5/10)
Rozkaz 027 (1986, Ki Mo Jung, Eung Suk
Kim) – swego czasu oglądałem całkiem przyzwoity – biorąc pod uwagę warunki –
północnokoreański monster movie Pulgasari, w którym wielka bestia
żarła żelazo i obalała złego tyrana, a całość była uroczo przewrotna i naiwna. Oczywiście
potem skorzystałem z nadarzającej się okazji i pochwyciłem nieco więcej
gatunkowego kina z kraju Kimów, w tym również opisywany film. Otrzymałem tym
samym dokładnie to, czego oczekiwałem: koszmarnym kawałkiem kinematografii z
kanciastą propagandą wylewającą się z każdej sceny. Oddając jednak
sprawiedliwość: w swej nieporadności rzecz jest całkiem ciekawa – sięga po
rozwiązania gatunkowe amerykańskiego kina akcji, przeciwstawiając garstce wyszkolonych
komandosów wrogą armię, liczącą bez mała kilka tysięcy głów. Dzielni bohaterjos
oczywiście grzeszą szlachetnością, bitnością i twardym kręgosłupem moralnym, co
odróżnia ich od wrednych i brzydkich żołnierzy przeciwnika, którzy nawet
munduru porządnie nie noszą, nie wspominając o ogólnej wredocie, skłonności do
knucia i biciu małych dzieci. Jednak Rozkaz 027 pokazuje pazury w
momencie, gdy socrealistyczna, bogoojczyźniana narracja spotyka się z chińskim
sentymentalizmem i nastrojowym rozmemłaniem, co kończy się chwytającą za serce
i żołądek sceną symbolicznego pogrzebu poległego druha, żegnanego płaczem
towarzyszy, rzewną pieśnią i krwawym zachodem słońca, na tle którego wszyscy –
tuląc radiostację poległego – wspominają, jak to po wojnie chciał zostać
muzykantem. By o ostatecznym poświęceniu w imię Wielkiego Przywódcy nie
wspominać… Mimo wszystko całość pozostaje campowo zjadliwa, głównie dzięki
niezłemu tempu, sporej ilości scen walki (ah, czy wspominałem, że bohatejros
rozwalają swoim karate w trójkę cały batalion?) i owej propagandowej przesadzie,
stając się niezłą konkurencją dla zachodnich hitów w rodzaju Deadly
prey. (4/10)
O klasie filmu niech świadczy też to, że powstały trzy dekady
później Pyongyang Nalpharam mógłby mu buty czyścić. Ponownie mamy do
czynienia z kinem gatunkowym i biciem po ryjach w imię ojczyzny, ale opowieść o
mistrzach koreańskich sztuk walki walczących z zaprzańcami z Japonii nie ma ani
stylu, ani lekkości, a uroku Rozkazu 027. Niby film wydaje się
nie być aż tak mocno propagandowy – nie ma bezpośrednich odwołań do Wielkiego
Przywódcy i otwartej wojny narodowo-wyzwoleńczej – i łatwiejszy do
przyswojenia, dzięki wyraźnemu bohaterowi zamiast grupki ledwie zarysowanych
żołnierzy. Cóż jednak z tego, skoro film jest przyciężkim klocem, w którym wróg
nie robi nic innego, jak tylko niszczy, bohater stale cierpi – najpierw ze
względu na śmierć ojca, potem ze względu na śmierć towarzyszy, a na koniec za
ojczyznę – a wszystkich można poświęcić w imię „wyższego celu”. Nawet sceny
walk nie porywają: przez trzydzieści lat technika nie tylko nie posunęła się do
przodu, ale wręcz cofnęła – przyspieszenia i cięcia montażowe są widoczne jak
na dłoni i brak im tego kiczowatego uroku Rozkazu 027. Pozostaje tylko
przyciężki, wywijający propagandą jak cepem produkcyjniak, którego oglądanie
boli niczym rechot kułaka wjeżdżającego walcem w kołchozowe pole kapusty. (2/10)
An
Adventure in Space And Time (2013, Terry McDonough) – nie jestem jakimś
fanatycznym miłośnikiem Doktora Who (ba, wciąż nie
obejrzałem wszystkich nowych serii), acz lubię ten serial, włącznie z klasyczną
pierwszą serią, którą swego czasu miałem okazję obejrzeć. Ponieważ był to swego
rodzaju szok poznawczy („Rany boskie, ależ ten Doktor wredny… ależ z niego
buc!”), z ciekawości, a także na fali jubileuszowego szaleństwa, sięgnąłem po
paradokument mający odsłonić kulisy powstawania tego serialu. I co? Tak
naprawdę wcale nie trzeba być fanem Doktora, aby docenić film McDonougha –
jasne, dla kogoś obeznanego z tytułem produkcja będzie miała dodatkowy walor
„archeologiczny”, człowiek dowie się, skąd wzięły się kanoniczne motywy lub jak
niewiele brakowało, by los nie był tak łaskawy dla Daleków. Ale to tylko jedna
strona medalu – z drugiej widz otrzymuje opowieść o determinacji, o twórcach
serialu, w który nikt nie wierzy, o kolejnych kłodach rzucanych pod nogi, a
przede wszystkim o aktorze – Williamie Hartnellu – i jego przemianie,
postępującym zżyciu się z postacią. Odgrywający go David Bradley znakomicie
uchwycił to, jak bardzo aktor i grana przez niego postać wpływają na siebie,
jak Hartnell zdefiniował Doktora i jak Doktor ukształtował karierę Billa. Jest
to również opowieść o zmianach, tyleż smutnych, co nieuchronnych, a przy okazji
wspaniały hołd dla twórców jednej z najdłuższych i najniezwyklejszych opowieści
w dziejach X muzy. Dobra rzecz. (8/10)
2 komentarze:
Nie widziałem jeszcze Wolverine. Szkoda, szkoda, szkoda. Po przeczytaniu recenzji, będę musiał odłożyć spotkanie z moją ulubioną postacią marvela o parę miesięcy. Niestety tak to już jest, że gdy producenci naciskają by zrobić film dla wszystkich, wychodzi film dla nikogo.
No niestety. Miałem duże nadzieje w związku z tym filmem, a tu klops. Najgorsze, że ten film naprawdę miał potencjał i dało się z niego wyciągnąć naprawdę interesujące wątki (choćby rozpad rodziny, podwójna "obcość" Logana), ale jak się wszystko topi w hollywoodzkiej sztampie, to wiele się zrobić nie da...
Cóż, teraz tylko czekać na "Days of the Future Past".
Prześlij komentarz