Viv

Viv

piątek, 20 grudnia 2013

[FILM] Duży ekran, mały ekran #11

Ostatnie tygodnie nie były szczególnie owocne jeśli chodzi o filmy. Raz, że z różnych powodów (brak czasu, góra gier do zaliczenia, ogólne zniechęcenie do oglądania) ilość obejrzanych tytułów nie powala, dwa, że większość z nich ostatecznie okazała się cokolwiek… charakterystyczna. Na szczęście idą święta, odrobina wolnego czasu i – mam nadzieję – szansa na nadrobienie tegorocznych premier. Póki co zerknijmy w przeszłość.


Thor 2 (2013, Alan Taylor) – zaliczam się do tych (nielicznych?), którym podobała się pierwsza część Thora. Idąc do kina na kontynuację oczekiwałem tylko jednego – dobrej rozrywki. Bez spiny, bez nadmiernego patosu, idealnej na rozluźnienie – i w zasadzie właśnie to dostałem. Akcja osadzona jest tuż po Avengers: Loki idzie do pudła, Thor ma wyrzuty sumienia i sercowe rozterki, które wkrótce staną się jeszcze większe, bo na Ziemi dzieją się dziwne rzeczy, cegły znikają w powietrzu, ukochana napakowanego blondyna – Jane Foster – pcha się tam, gdzie nie powinna, a gdzieś w kosmosie dźwięczy budzik mrocznych elfów. Innymi słowy rygluj drzwi, bo Zło za progiem. Jak przystało na sequel, Thor 2 to więcej, lepiej i mocniej. Starcia nabrały rozmachu i dodatkowej porcji wybuchów, Thor z pyszałkowatego, głupiego osiłka ewoluuje w świadomego swych obowiązków herosa z kiełkującą charyzmą, Loki pozostaje Lokim, kradnąc bratu połowę filmu za pomocą ironii i uroku osobistego, całość zaś wydaje się dużo bardziej nakierowana na komedię, z typowo slapstickowym duetem Darcy-Stażysta. Ta komediowość jest dla wielu trudna do przełknięcia, lecz nie jest nawet w połowie tak dojmująca, jak absolutny brak chemii między Thorem a Jane (wyjątkowo nijaką w tym filmie) oraz mizernym czarnym charakterem. Doprawdy, o ile podobał mi się koncept wizualny mrocznych elfów (i scenografii w ogóle) a Eccleston ładnie beszta wszystkich wokół, to jednak idea „zniszczę świat, bo mam wolne popołudnie i nie mam co robić” jest całkowicie bezsensowna i durna: gdzież Malekithowi chociażby do megalomańskiego Red Skulla czy Lokiego z pierwszej części? Nie zmienia to jednak faktu, że film oglądało mi się nad wyraz przyjemnie i z niesłabnącym zainteresowaniem czekam na kolejne części filmowego uniwersum Marvela. (7,5/10)


Wolverine (2013, James Mangold) – w kwestii adaptacji komiksów superbohaterskich obecnie mamy w obiegu zasadniczo dwa modele: sensacyjno-komediowy, w jakim gustuje Disney, oraz sensacyjno-dramatyczny, do którego przynależy nowy Wolverine, skupiający w sobie przy okazji mnóstwo tanich zagrywek i chwytów dla tej strategii adaptacyjnej, których osobiście nie cierpię. W poważnym filmie bohater oczywiście musi cierpieć wewnętrznie i mieć wątpliwości, żeby pokazać, jak bardzo dramatyczni jesteśmy – damy mu więc nocne koszmary, omamy i mnóstwo wstawek z przeszłości, nawet jeśli nie mają sensu. Oczywiście głównemu bohaterowi ktoś musi serduszko ugłaskać, więc zarzuca haczyk na najmniej odpowiednią, acz urodziwą dziewoję, robiąc jej jednocześnie subtelną niczym buldożer psychoanalizę w czasie śniadania, mimo uszu puszczając fakt, że to, co mówi, to rzeczy dość intymne są, a on jest kolesiem, którego dwadzieścia minut wcześniej dziewczyna zlewała jak zepsuty kompot. Oczywiście potem czują do siebie mięte. Oczywiście potem ktoś ją porywa. Oczywiście zajebistość bohatera musi zostać w jakiś sposób zniwelowana, a robi się to za pomocą dziwacznego pajączka przyssanego do serduszka, które potem bohater będzie mógł wyjąć gołymi rękami, co by pokazać, jakim wielkim gierojem jest. Ah, a jeśli masz do pomocy ładną Azjatkę zręcznie wywijającą kataną, nie bierz jej na akcję, nawet jeśli słaniasz się na nogach. Uff… doprawdy, duże było moje rozczarowanie. Był potencjał, był pomysł, ale ktoś na poziomie scenariusza doszedł chyba do wniosku, że musi być „bardziej”, przez co otrzymaliśmy film może ładny plastycznie, z niezłymi sekwencjami walk, ale co z tego, skoro przy okazji dostajemy po mordzie zgranymi kliszami i nagim cycem Jackmana, którym epatuje się tu często, gęsto i bezsensownie. (5/10)


Rozkaz 027 (1986, Ki Mo Jung, Eung Suk Kim) – swego czasu oglądałem całkiem przyzwoity – biorąc pod uwagę warunki – północnokoreański monster movie Pulgasari, w którym wielka bestia żarła żelazo i obalała złego tyrana, a całość była uroczo przewrotna i naiwna. Oczywiście potem skorzystałem z nadarzającej się okazji i pochwyciłem nieco więcej gatunkowego kina z kraju Kimów, w tym również opisywany film. Otrzymałem tym samym dokładnie to, czego oczekiwałem: koszmarnym kawałkiem kinematografii z kanciastą propagandą wylewającą się z każdej sceny. Oddając jednak sprawiedliwość: w swej nieporadności rzecz jest całkiem ciekawa – sięga po rozwiązania gatunkowe amerykańskiego kina akcji, przeciwstawiając garstce wyszkolonych komandosów wrogą armię, liczącą bez mała kilka tysięcy głów. Dzielni bohaterjos oczywiście grzeszą szlachetnością, bitnością i twardym kręgosłupem moralnym, co odróżnia ich od wrednych i brzydkich żołnierzy przeciwnika, którzy nawet munduru porządnie nie noszą, nie wspominając o ogólnej wredocie, skłonności do knucia i biciu małych dzieci. Jednak Rozkaz 027 pokazuje pazury w momencie, gdy socrealistyczna, bogoojczyźniana narracja spotyka się z chińskim sentymentalizmem i nastrojowym rozmemłaniem, co kończy się chwytającą za serce i żołądek sceną symbolicznego pogrzebu poległego druha, żegnanego płaczem towarzyszy, rzewną pieśnią i krwawym zachodem słońca, na tle którego wszyscy – tuląc radiostację poległego – wspominają, jak to po wojnie chciał zostać muzykantem. By o ostatecznym poświęceniu w imię Wielkiego Przywódcy nie wspominać… Mimo wszystko całość pozostaje campowo zjadliwa, głównie dzięki niezłemu tempu, sporej ilości scen walki (ah, czy wspominałem, że bohatejros rozwalają swoim karate w trójkę cały batalion?) i owej propagandowej przesadzie, stając się niezłą konkurencją dla zachodnich hitów w rodzaju Deadly prey. (4/10)


O klasie filmu niech świadczy też to, że powstały trzy dekady później Pyongyang Nalpharam mógłby mu buty czyścić. Ponownie mamy do czynienia z kinem gatunkowym i biciem po ryjach w imię ojczyzny, ale opowieść o mistrzach koreańskich sztuk walki walczących z zaprzańcami z Japonii nie ma ani stylu, ani lekkości, a uroku Rozkazu 027. Niby film wydaje się nie być aż tak mocno propagandowy – nie ma bezpośrednich odwołań do Wielkiego Przywódcy i otwartej wojny narodowo-wyzwoleńczej – i łatwiejszy do przyswojenia, dzięki wyraźnemu bohaterowi zamiast grupki ledwie zarysowanych żołnierzy. Cóż jednak z tego, skoro film jest przyciężkim klocem, w którym wróg nie robi nic innego, jak tylko niszczy, bohater stale cierpi – najpierw ze względu na śmierć ojca, potem ze względu na śmierć towarzyszy, a na koniec za ojczyznę – a wszystkich można poświęcić w imię „wyższego celu”. Nawet sceny walk nie porywają: przez trzydzieści lat technika nie tylko nie posunęła się do przodu, ale wręcz cofnęła – przyspieszenia i cięcia montażowe są widoczne jak na dłoni i brak im tego kiczowatego uroku Rozkazu 027. Pozostaje tylko przyciężki, wywijający propagandą jak cepem produkcyjniak, którego oglądanie boli niczym rechot kułaka wjeżdżającego walcem w kołchozowe pole kapusty. (2/10)



An Adventure in Space And Time (2013, Terry McDonough) – nie jestem jakimś fanatycznym miłośnikiem Doktora Who (ba, wciąż nie obejrzałem wszystkich nowych serii), acz lubię ten serial, włącznie z klasyczną pierwszą serią, którą swego czasu miałem okazję obejrzeć. Ponieważ był to swego rodzaju szok poznawczy („Rany boskie, ależ ten Doktor wredny… ależ z niego buc!”), z ciekawości, a także na fali jubileuszowego szaleństwa, sięgnąłem po paradokument mający odsłonić kulisy powstawania tego serialu. I co? Tak naprawdę wcale nie trzeba być fanem Doktora, aby docenić film McDonougha – jasne, dla kogoś obeznanego z tytułem produkcja będzie miała dodatkowy walor „archeologiczny”, człowiek dowie się, skąd wzięły się kanoniczne motywy lub jak niewiele brakowało, by los nie był tak łaskawy dla Daleków. Ale to tylko jedna strona medalu – z drugiej widz otrzymuje opowieść o determinacji, o twórcach serialu, w który nikt nie wierzy, o kolejnych kłodach rzucanych pod nogi, a przede wszystkim o aktorze – Williamie Hartnellu – i jego przemianie, postępującym zżyciu się z postacią. Odgrywający go David Bradley znakomicie uchwycił to, jak bardzo aktor i grana przez niego postać wpływają na siebie, jak Hartnell zdefiniował Doktora i jak Doktor ukształtował karierę Billa. Jest to również opowieść o zmianach, tyleż smutnych, co nieuchronnych, a przy okazji wspaniały hołd dla twórców jednej z najdłuższych i najniezwyklejszych opowieści w dziejach X muzy. Dobra rzecz. (8/10)


2 komentarze:

Patryk pisze...

Nie widziałem jeszcze Wolverine. Szkoda, szkoda, szkoda. Po przeczytaniu recenzji, będę musiał odłożyć spotkanie z moją ulubioną postacią marvela o parę miesięcy. Niestety tak to już jest, że gdy producenci naciskają by zrobić film dla wszystkich, wychodzi film dla nikogo.

Piotr Vivaldi Sarota pisze...

No niestety. Miałem duże nadzieje w związku z tym filmem, a tu klops. Najgorsze, że ten film naprawdę miał potencjał i dało się z niego wyciągnąć naprawdę interesujące wątki (choćby rozpad rodziny, podwójna "obcość" Logana), ale jak się wszystko topi w hollywoodzkiej sztampie, to wiele się zrobić nie da...

Cóż, teraz tylko czekać na "Days of the Future Past".