Pewnej nocy w pewnym mieście (2007)
Jan Balej (8/10)
Zazwyczaj unikam czeskiego kina:
nie lubię jego estetyki, poczucia humoru, bohaterów – słowem nie leży mi
zupełnie. O dziwo, czeskie animacje oglądam bez bólu. Skąd taka zależność – nie
wiem, w każdym razie łatwiej łyknąć mi ten absurd i surrealizm, gdy opakowany
jest w krzywe kukiełki, plastelinę i niezrozumiałe mruknięcia… tak jak w
przypadku obrazu Baleja. Próba opowiedzenia fabuły nie ma w zasadzie większego
sensu, jako że jest to zbiór miniatur, skupiających się na różnych mieszkańcach
pewnego miasta, zaangażowanych w dziwaczne niekiedy aktywności. Znajdzie się
więc miejsce zarówno dla gospodarza, który przerobił swój salon na zagajnik,
gdzie poluje na psa swojej żony udającego niedźwiedzia, jak i jego sąsiada
prowadzącego psi zakład pogrzebowy. Wszystko po to, by przeskoczyć do
mieszkania Pana Jabłonki (pragnącego zostać przerobionym na gitarę dla
rockmana) oraz jego rybiego sąsiada, nawiedzonej przez duchy bywalców kawiarni
czy dwóch pijaków, znajdujących spełniającego życzenia dżina. Dziwnie? To
dodajmy do tego jeszcze groteskową oprawę, gdzie niemal każdy bohater wygląda
jak uszyty przez omenowskiego Damiena, wszyscy zdają się chodzić po solidnym
machu, jeśli nie dwóch, a sama metropolia – choć ciemna i zimna – z otwartymi
ramionami powita każdego łazęgę. Pewnej nocy w pewnym mieście to
opowieść o dziwakach, wariatach, ochlapusach; skondensowany ładunek absurdu,
krzywy, dziwny, ale na swój sposób pociągający.
Penny Dreadful (2014)
John Logan (7/10)
Serial, który zacząłem oglądać
głównie ze względu na obietnicę atmosfery wiktoriańskiej Anglii i choć
niewątpliwie udało mu się go dostarczyć, to nie powiem, aby produkcja urwała mi
głowę. Powód jest podobny jak w przypadku Sleeping Hollow, mianowicie mniejsze
lub większe głupotki i nielogiczności, które w teorii nie były jakoś
szczególnie znaczące, a mimo to irytowały, pozostawiając mnie w stanie „ale tak
szczerze, po jaką cholerę?”. Choćby kwestia Kalibana, który najwyraźniej
sfrunął z nieba do pracowni Frankensteina albo Van Helsinga, pojawiającego się
w serialu chyba tylko po to, by zginąć marnie. Nie wspominając już o
wydarzeniach deus ex machina, wywracających cały odcinek do
góry nogami (tak, panie Ethan, na pana patrzę!). Bolał też nieco rozmemłany
wątek główny, dotyczący lorda Malcolma i jego córki Miny: raz za razem rozmywał
się i ginął w natłoku epizodów, by potem nagle znów wyskoczyć jak z kapelusza,
choć czasem nie wiadomo w zasadzie po co. Niektórym mógł nie przypaść również
do gustu nadnaturalny apanaż, jaki serial niósł – ostatecznie nie było w nim
nic oryginalnego: wampiry, ożywieńcy, opętanie i egzorcyzmy… banały, prawda? A
mimo to było w tym serialu coś, co kazało oglądać go do końca. Na pewno należy
pochwalić bohaterów, stanowiących barwna bandę wykolejeńców, sukinsynów, drani,
kłamców, ludzi nawiedzanych przez demony, poczucie winy, strach… słowem:
postacie niejednoznaczne, które niekoniecznie da się polubić, ale na pewno
można im współczuć. Jest to ważne o tyle, że przecież mamy tu do czynienia ze
śmietanką postaci z klasycznej literatury – począwszy od Draculi, poprzez
Frankensteina i jego monstrum, skończywszy na Dorianie Grayu. Teoretycznie od
przybytku głowa nie boli, ale przy takim natężeniu znanych motywów łatwo było o
stworzenie niestrawnego szrota. Penny Dreadful tymczasem łączy to
całkiem nieźle i pomysłowo, powoli rozwijając te wątki, nie epatując zbytnio
„klasyką”, nie udziwniając jej, ale też nie hołubiąc jej na klęczkach. No i
najważniejsze: świetnie udało się twórcom wytworzyć klimat wiktoriańskiej
Anglii (nawet jeśli więcej ma on wspólnego z groszowymi opowieściami, niż prawdą
historyczną). Wszystko zatopione jest w kolorach czerni, szarości i brązów,
piękno i przepych Graya skontrastowany jest z nędzą pokoju Ethana, a mrok
czający się na granicy wzroku podkreśla cudna muzyka Abla Korzeniowskiego. Ale
najlepsze i tak jest połączenie paradoksów: z jednej strony głęboka religijność
i normy moralne, z drugiej – ukryta pod ich płaszczykiem dzika seksualność,
rozpasanie i orgie (które to twórcy prezentują moim zdaniem jednak zbyt
chętnie). Na to wszystko nakłada się jeszcze oparta na pragnieniu sławy pogoń
za eksploracją Czarnego Lądu „w imię nauki i dla rozwoju społeczeństwa” oraz
panująca wśród wyższych sfer moda na spirytualizm, magię, seanse z duchami i
wszystko, co ponadnaturalne… Cóż, zobaczymy co twórcy zaproponują widzom w
drugim sezonie – ostatecznie wątków do pociągnięcia im nie brakuje.
Madhouse (1974)
Jim Clarke (5/10)
Wydawałoby się, że film, w
którym ramię w ramię występują Vincent Price i Peter Cushing nie może być zły.
I faktycznie, zły nie jest, aczkolwiek trudno nie odnieść wrażenia, iż mogła to
być produkcja znacznie lepsza. Fabularnie Madhouse można określić jako
staroszkolny slasher: Price wciela
się w Paula Toombesa, aktora, którego największy sukces wiąże się z postacią
demonicznego Doktora Śmierci. Niestety, po premierze kolejnego filmu żona
artysty zostaje zamordowana – podejrzenia padają na Paula, co kończy się
totalnym załamaniem psychicznym. Po ponad dekadzie, żyjąc z piętnem aktora, dla
którego granica między rzeczywistością a kreacją Doktora Śmierci się zatarła,
Paul po raz kolejny otrzymuje propozycję wcielenia się w postać mordercy… i po
raz kolejny zaczynają ginąć ludzie. Brzmi nieźle, prawda? Niestety, całościowo
film nieco zawodzi: tożsamość zabójcy staje się jasna już po pierwszym
kwadransie seansu i zagadka nie dostarcza zbyt wiele napięcia. W ogóle, jak na
horror, Madhouse jest bardzo zachowawczy, unika przesadnej przemocy i
nie pozwala, by widzowi serce zabiło zbyt mocno. A jednocześnie jest pełen
dystansu do całej historii: któż bowiem nadawałby się lepiej do roli
zgorzkniałego aktora identyfikowanego z własnym bohaterem, jeśli nie Vincent
Price, kojarzony z kinem grozy jak nikt inny? Jego Paul to człowiek zmęczony,
zirytowany kształtem showbiznesu oraz legendą Doktora Śmierci, która się za nim
ciągnie. Nie ma złudzeń, co pociąga ludzi w jego kreacji, doskonale rozumiejąc,
gdzie kryje się siła horroru i chęć obcowania ze złem w filmach. Bo przecież
wszyscy czasem chcielibyśmy sięgnąć w ten ciemny zakątek duszy i umysłu, ale za
bardzo się boimy. Ale na szklanym ekranie… czemu nie?
Stake Land (2010)
Jim Mickle (6/10)
Doskonały przykład, jak
konwencje kina zombie mogą wpływać na filmy o wampirach – nie zawsze z dobrym
skutkiem. Pamiętacie Zombieland? Starego wygę
przygarniającego żółtodzioba, by następnie we dwójkę podróżować przez
zdewastowaną inwazją zombie Amerykę, tępiąc żywe trupy, szukając ocalałych,
wcinać ciastka i znaleźć Ziemię Obiecaną? No to tutaj mamy w zasadzie to samo,
tylko że z wampirami i na poważnie. Zresztą, co do krwiopijców to też nie do
końca, bo pod względem zachowania (głód, sposób polowania, bazowanie na
instynkcie) bardzo przypominają żywe trupy. Z jednej strony to nawet miło –
żadnych świecących na słońcu chłopaczków – z drugiej, wraz ze schematem
fabularnym, wprowadza to pewną monotonię: trudno nie dostrzec, w jakim kierunku
ostatecznie pójdzie opowieść. Szkoda również, że produkcja jest nastawiona
głównie na akcję, co sprawia, że ani rozwój relacji Martina i Mistera nie jest
opisany zbyt szeroko, ani horroru nie ma tu zbyt wiele (jeśli nie liczyć
okazjonalnych scen ataków wampirów). A już całkiem irytuje smętna, patetyczna i
sentymentalna (sic!) muzyka, jaka towarzyszy akcji przez niemal cały czas,
niezależnie od nastroju sceny. Jeśli jednak coś wyszło twórcom dobrze, to próba
przedstawienia amerykańskiego społeczeństwa, które w obliczu wampirzej
hekatomby próbuje ułożyć sobie życie na dwa sposoby: albo w duchu amerykańskiej
wolności, porządku i samostanowienia (z nieodłączną flagą i strzelbą przy
nodze), albo poprzez religijne obłąkanie, utuczone na purytanizmie, tradycjach
Ku-Klux-Klanu i przekonaniu o zbawczej misji otrzymanej od Boga, które
zdecydowanie nie lubi się z opcją numer jeden. O czym zresztą bohaterowie będą
mogli się przekonać… nierówny, ale całkiem przyjemny i nawet klimatyczny film.
Gdy wokół panuje posucha, można sięgnąć.
Company Man (2012)
Lim Sang-yoon (7/10)
Muszę przyznać, że z
przyjemnością oglądam kino z Południowej Korei – jakimś sposobem Azjaci potrafią
kręcić tak, że nawet temat całkiem oklepany i zajeżdżony ogląda się go z
przyjemnością. Company Man nie jest wyjątkiem. Oto Hyeong-Do Ji, który z
pozoru jest typowym „białym kołnierzykiem”, korpem wspinającym się po
szczeblach kariery dużej firmy. Tak naprawdę jednak małomówny Ji jest wyjątkowo
sprawnym i skutecznym zabójcą, a jego kompania – przykrywką dla renomowanego
zespołu zarabiającego na pozbywaniu się ludzi. Ji jest prawdziwym
profesjonalistą: opanowany, przewidujący, doskonale przygotowany i nie zadający
żadnych pytań. Do czasu, aż otrzyma rozkaz likwidacji swojego protegowanego i
spotka się z jego matką… Oczywiście dalszego ciągu łatwo się domyślić:
podobnych historii znamy sporo i o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy. A jednak
całość jest całkiem smaczna. Być może to kwestia wizualnej dyscypliny, nieco
„sterylnej” estetyki, ograniczania zbędnych sekwencji i kontrowania sprawnie
nakręconych, emocjonujących scen akcji fragmentami nieco bardziej
sentymentalnymi? Coś może w tym być. Miło również, że twórcy nie omieszkali
zakreślić relacji między Ji a Mi Yeon-Yoo oraz współpracownikami z firmy.
Dzięki temu w pierwszym przypadku nie musimy się zastanawiać, jakim cudem
oddanego pracownika nagle rzeczywistość chwyta za serce, w drugim – mocniej
odczuwamy finałowe sceny wiedząc, że to, co się stało, wydarzyło się w grupie
kolegów, podwładnych i znajomych. Oczywiście można nieco ponarzekać – choćby na
łopatologiczną symbolikę, okazjonalną ckliwość i na siłę dodany wątek sił
policyjnych – ale w ogólnym rozrachunku mamy całkiem sycącego akcyjniaka.
2 komentarze:
Obejrzałem zwiastun "Company Man". Rzeczywiście, akcji dużo :) Stylem przypomina trochę "A Bittersweet Life" Kim Jee-Wona. (chociaż pewnie mu daleko z jakością).
"Sleeping Hollow"
No chyba nie.
Prześlij komentarz