Viv

Viv

czwartek, 21 sierpnia 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #16

Czyli lipcowego podsumowania filmowego ciąg dalszy.

Pewnej nocy w pewnym mieście (2007) Jan Balej (8/10)

Zazwyczaj unikam czeskiego kina: nie lubię jego estetyki, poczucia humoru, bohaterów – słowem nie leży mi zupełnie. O dziwo, czeskie animacje oglądam bez bólu. Skąd taka zależność – nie wiem, w każdym razie łatwiej łyknąć mi ten absurd i surrealizm, gdy opakowany jest w krzywe kukiełki, plastelinę i niezrozumiałe mruknięcia… tak jak w przypadku obrazu Baleja. Próba opowiedzenia fabuły nie ma w zasadzie większego sensu, jako że jest to zbiór miniatur, skupiających się na różnych mieszkańcach pewnego miasta, zaangażowanych w dziwaczne niekiedy aktywności. Znajdzie się więc miejsce zarówno dla gospodarza, który przerobił swój salon na zagajnik, gdzie poluje na psa swojej żony udającego niedźwiedzia, jak i jego sąsiada prowadzącego psi zakład pogrzebowy. Wszystko po to, by przeskoczyć do mieszkania Pana Jabłonki (pragnącego zostać przerobionym na gitarę dla rockmana) oraz jego rybiego sąsiada, nawiedzonej przez duchy bywalców kawiarni czy dwóch pijaków, znajdujących spełniającego życzenia dżina. Dziwnie? To dodajmy do tego jeszcze groteskową oprawę, gdzie niemal każdy bohater wygląda jak uszyty przez omenowskiego Damiena, wszyscy zdają się chodzić po solidnym machu, jeśli nie dwóch, a sama metropolia – choć ciemna i zimna – z otwartymi ramionami powita każdego łazęgę. Pewnej nocy w pewnym mieście to opowieść o dziwakach, wariatach, ochlapusach; skondensowany ładunek absurdu, krzywy, dziwny, ale na swój sposób pociągający.

Penny Dreadful (2014) John Logan (7/10)


Serial, który zacząłem oglądać głównie ze względu na obietnicę atmosfery wiktoriańskiej Anglii i choć niewątpliwie udało mu się go dostarczyć, to nie powiem, aby produkcja urwała mi głowę. Powód jest podobny jak w przypadku Sleeping Hollow, mianowicie mniejsze lub większe głupotki i nielogiczności, które w teorii nie były jakoś szczególnie znaczące, a mimo to irytowały, pozostawiając mnie w stanie „ale tak szczerze, po jaką cholerę?”. Choćby kwestia Kalibana, który najwyraźniej sfrunął z nieba do pracowni Frankensteina albo Van Helsinga, pojawiającego się w serialu chyba tylko po to, by zginąć marnie. Nie wspominając już o wydarzeniach deus ex machina, wywracających cały odcinek do góry nogami (tak, panie Ethan, na pana patrzę!). Bolał też nieco rozmemłany wątek główny, dotyczący lorda Malcolma i jego córki Miny: raz za razem rozmywał się i ginął w natłoku epizodów, by potem nagle znów wyskoczyć jak z kapelusza, choć czasem nie wiadomo w zasadzie po co. Niektórym mógł nie przypaść również do gustu nadnaturalny apanaż, jaki serial niósł – ostatecznie nie było w nim nic oryginalnego: wampiry, ożywieńcy, opętanie i egzorcyzmy… banały, prawda? A mimo to było w tym serialu coś, co kazało oglądać go do końca. Na pewno należy pochwalić bohaterów, stanowiących barwna bandę wykolejeńców, sukinsynów, drani, kłamców, ludzi nawiedzanych przez demony, poczucie winy, strach… słowem: postacie niejednoznaczne, które niekoniecznie da się polubić, ale na pewno można im współczuć. Jest to ważne o tyle, że przecież mamy tu do czynienia ze śmietanką postaci z klasycznej literatury – począwszy od Draculi, poprzez Frankensteina i jego monstrum, skończywszy na Dorianie Grayu. Teoretycznie od przybytku głowa nie boli, ale przy takim natężeniu znanych motywów łatwo było o stworzenie niestrawnego szrota. Penny Dreadful tymczasem łączy to całkiem nieźle i pomysłowo, powoli rozwijając te wątki, nie epatując zbytnio „klasyką”, nie udziwniając jej, ale też nie hołubiąc jej na klęczkach. No i najważniejsze: świetnie udało się twórcom wytworzyć klimat wiktoriańskiej Anglii (nawet jeśli więcej ma on wspólnego z groszowymi opowieściami, niż prawdą historyczną). Wszystko zatopione jest w kolorach czerni, szarości i brązów, piękno i przepych Graya skontrastowany jest z nędzą pokoju Ethana, a mrok czający się na granicy wzroku podkreśla cudna muzyka Abla Korzeniowskiego. Ale najlepsze i tak jest połączenie paradoksów: z jednej strony głęboka religijność i normy moralne, z drugiej – ukryta pod ich płaszczykiem dzika seksualność, rozpasanie i orgie (które to twórcy prezentują moim zdaniem jednak zbyt chętnie). Na to wszystko nakłada się jeszcze oparta na pragnieniu sławy pogoń za eksploracją Czarnego Lądu „w imię nauki i dla rozwoju społeczeństwa” oraz panująca wśród wyższych sfer moda na spirytualizm, magię, seanse z duchami i wszystko, co ponadnaturalne… Cóż, zobaczymy co twórcy zaproponują widzom w drugim sezonie – ostatecznie wątków do pociągnięcia im nie brakuje.

Madhouse (1974) Jim Clarke (5/10)


Wydawałoby się, że film, w którym ramię w ramię występują Vincent Price i Peter Cushing nie może być zły. I faktycznie, zły nie jest, aczkolwiek trudno nie odnieść wrażenia, iż mogła to być produkcja znacznie lepsza. Fabularnie Madhouse można określić jako staroszkolny slasher: Price wciela się w Paula Toombesa, aktora, którego największy sukces wiąże się z postacią demonicznego Doktora Śmierci. Niestety, po premierze kolejnego filmu żona artysty zostaje zamordowana – podejrzenia padają na Paula, co kończy się totalnym załamaniem psychicznym. Po ponad dekadzie, żyjąc z piętnem aktora, dla którego granica między rzeczywistością a kreacją Doktora Śmierci się zatarła, Paul po raz kolejny otrzymuje propozycję wcielenia się w postać mordercy… i po raz kolejny zaczynają ginąć ludzie. Brzmi nieźle, prawda? Niestety, całościowo film nieco zawodzi: tożsamość zabójcy staje się jasna już po pierwszym kwadransie seansu i zagadka nie dostarcza zbyt wiele napięcia. W ogóle, jak na horror, Madhouse jest bardzo zachowawczy, unika przesadnej przemocy i nie pozwala, by widzowi serce zabiło zbyt mocno. A jednocześnie jest pełen dystansu do całej historii: któż bowiem nadawałby się lepiej do roli zgorzkniałego aktora identyfikowanego z własnym bohaterem, jeśli nie Vincent Price, kojarzony z kinem grozy jak nikt inny? Jego Paul to człowiek zmęczony, zirytowany kształtem showbiznesu oraz legendą Doktora Śmierci, która się za nim ciągnie. Nie ma złudzeń, co pociąga ludzi w jego kreacji, doskonale rozumiejąc, gdzie kryje się siła horroru i chęć obcowania ze złem w filmach. Bo przecież wszyscy czasem chcielibyśmy sięgnąć w ten ciemny zakątek duszy i umysłu, ale za bardzo się boimy. Ale na szklanym ekranie… czemu nie?

Stake Land (2010) Jim Mickle (6/10)


Doskonały przykład, jak konwencje kina zombie mogą wpływać na filmy o wampirach – nie zawsze z dobrym skutkiem. Pamiętacie Zombieland? Starego wygę przygarniającego żółtodzioba, by następnie we dwójkę podróżować przez zdewastowaną inwazją zombie Amerykę, tępiąc żywe trupy, szukając ocalałych, wcinać ciastka i znaleźć Ziemię Obiecaną? No to tutaj mamy w zasadzie to samo, tylko że z wampirami i na poważnie. Zresztą, co do krwiopijców to też nie do końca, bo pod względem zachowania (głód, sposób polowania, bazowanie na instynkcie) bardzo przypominają żywe trupy. Z jednej strony to nawet miło – żadnych świecących na słońcu chłopaczków – z drugiej, wraz ze schematem fabularnym, wprowadza to pewną monotonię: trudno nie dostrzec, w jakim kierunku ostatecznie pójdzie opowieść. Szkoda również, że produkcja jest nastawiona głównie na akcję, co sprawia, że ani rozwój relacji Martina i Mistera nie jest opisany zbyt szeroko, ani horroru nie ma tu zbyt wiele (jeśli nie liczyć okazjonalnych scen ataków wampirów). A już całkiem irytuje smętna, patetyczna i sentymentalna (sic!) muzyka, jaka towarzyszy akcji przez niemal cały czas, niezależnie od nastroju sceny. Jeśli jednak coś wyszło twórcom dobrze, to próba przedstawienia amerykańskiego społeczeństwa, które w obliczu wampirzej hekatomby próbuje ułożyć sobie życie na dwa sposoby: albo w duchu amerykańskiej wolności, porządku i samostanowienia (z nieodłączną flagą i strzelbą przy nodze), albo poprzez religijne obłąkanie, utuczone na purytanizmie, tradycjach Ku-Klux-Klanu i przekonaniu o zbawczej misji otrzymanej od Boga, które zdecydowanie nie lubi się z opcją numer jeden. O czym zresztą bohaterowie będą mogli się przekonać… nierówny, ale całkiem przyjemny i nawet klimatyczny film. Gdy wokół panuje posucha, można sięgnąć.

Company Man (2012) Lim Sang-yoon (7/10)



Muszę przyznać, że z przyjemnością oglądam kino z Południowej Korei – jakimś sposobem Azjaci potrafią kręcić tak, że nawet temat całkiem oklepany i zajeżdżony ogląda się go z przyjemnością. Company Man nie jest wyjątkiem. Oto Hyeong-Do Ji, który z pozoru jest typowym „białym kołnierzykiem”, korpem wspinającym się po szczeblach kariery dużej firmy. Tak naprawdę jednak małomówny Ji jest wyjątkowo sprawnym i skutecznym zabójcą, a jego kompania – przykrywką dla renomowanego zespołu zarabiającego na pozbywaniu się ludzi. Ji jest prawdziwym profesjonalistą: opanowany, przewidujący, doskonale przygotowany i nie zadający żadnych pytań. Do czasu, aż otrzyma rozkaz likwidacji swojego protegowanego i spotka się z jego matką… Oczywiście dalszego ciągu łatwo się domyślić: podobnych historii znamy sporo i o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy. A jednak całość jest całkiem smaczna. Być może to kwestia wizualnej dyscypliny, nieco „sterylnej” estetyki, ograniczania zbędnych sekwencji i kontrowania sprawnie nakręconych, emocjonujących scen akcji fragmentami nieco bardziej sentymentalnymi? Coś może w tym być. Miło również, że twórcy nie omieszkali zakreślić relacji między Ji a Mi Yeon-Yoo oraz współpracownikami z firmy. Dzięki temu w pierwszym przypadku nie musimy się zastanawiać, jakim cudem oddanego pracownika nagle rzeczywistość chwyta za serce, w drugim – mocniej odczuwamy finałowe sceny wiedząc, że to, co się stało, wydarzyło się w grupie kolegów, podwładnych i znajomych. Oczywiście można nieco ponarzekać – choćby na łopatologiczną symbolikę, okazjonalną ckliwość i na siłę dodany wątek sił policyjnych – ale w ogólnym rozrachunku mamy całkiem sycącego akcyjniaka. 

2 komentarze:

Patryk pisze...

Obejrzałem zwiastun "Company Man". Rzeczywiście, akcji dużo :) Stylem przypomina trochę "A Bittersweet Life" Kim Jee-Wona. (chociaż pewnie mu daleko z jakością).

Anonimowy pisze...

"Sleeping Hollow"

No chyba nie.