Almost Human (J.H. Wyman, 2013)
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
Być
może w tym miejscu wyjdzie moje małe ogarnięcie w temacie seriali, ale i tak
nie zamierzam tego ukrywać: Almost Human mi się podobał.
Chwilami nawet bardzo. I to mimo jego mankamentów. Bo nie oszukujmy się – fakt,
iż seria została skasowana po pierwszym sezonie jest do pewnego stopnia
zrozumiały. AH od początku do końca miało bardzo „proceduralową” formułę: jeden
odcinek, jedna sprawa, co niejako z miejsca eliminowało możliwość jakiejś
dłuższej intrygi (nawet motyw z botem bojowym rozwiązywał się wyjątkowo szybko
i nadzwyczaj sprawnie). Co gorsza, w tej formule całkowicie rozmywał się
meta-wątek: mocno zarysowany na początku (do cholery, przecież stanowił on
właściwie punkt wyjścia serialu!) potem gubił się gdzieś, w kolejnych odcinkach
zaznaczając się co najwyżej na drugim, trzecim planie i to w sposób wyjątkowo
mało satysfakcjonujący: jako oderwane, dość autonomiczne incydenty, które miały
ze sobą czytelny związek, ale był on sygnalizowany jedynie widzowi – bo w
obrębie fabuły nie tworzyły one zwartego łańcucha zdarzeń. Ba: największy
cliffhanger tego wątku pojawiał się trzy epizody przed finałem, by następnie
zostać całkowicie zignorowanym. Efekt? Mnóstwo pytań, tropów i śladów,
odpowiedzi zaś żadnych – najwyżej krzepiące potwierdzenie męskiej przyjaźni. Na
tym tle nawet mocno schematyczna konstrukcja bohaterów (niedobrany duet, wredny
kolega z posterunku, dobry szef, zagubiony nerd) nie wydaje się specjalnie
razić – a wręcz pomaga, bo od razu można wejść w świat przedstawiony. A ten
jest naprawdę nieźle skonstruowany. Od razu widać, iż w świecie AH technologia
poszła do przodu, ale ludzka mentalność nadal pozostaje w tym samym miejscu:
policja wciąż ma do czynienia z morderstwami w afekcie, handlarzami żywym
towarem, narkotykami, zabójstwami politycznymi i tym podobnymi. Zmieniła się
tylko skala: dragi poszerzające możliwości percepcji, naprowadzany danymi z
monitoringów pocisk, boty bojowe, hackowanie – widać wyraźnie, że rzeczywistość
Almost
Human jest futurystyczna i odmienna, ale poprzez kształt spraw, jakimi
zajmują się bohaterowie – również bardzo swojska. Tym bardziej, iż w swej pracy
funkcjonariusze używają również zwykłej dedukcji, odrobiny siły, broni
małokalibrowej i szczęścia, a nie tylko zaawansowanej technologii – żadnego CSI
i odczytywania numeru rejestracji z pięciu pikseli: technika ma swoje
ograniczenia i bez elementu ludzkiego jest bezużyteczna (co jest akurat całkiem
krzepiące). Podobał mi się również sposób, w jaki skonstruowano bohaterów:
każdy z nich był dość czytelną kliszą, ale jednocześnie wychodził nieco poza
nią – czy to za sprawą jakiejś cechy, czy też pojedynczego zdarzenia, które
sprawiało, że faktycznie można było ich polubić. No i oczywiście główny duet:
kanoniczny wręcz zgorzkniały glina i android, relacja ewoluująca od nieufności
po prawdziwą przyjaźń, wykutą w ogniu trudnych śledztw, złośliwych komentarzy i
wzajemnego ratowania tyłka. Banał? Może i banał, ale doskonale podany: relacja
Kennexa i Doriana rozwija się powoli, żadnego jedzenia z jednego talerzyka po
pierwszej udanej akacji, a jednocześnie ich wątpliwości, niechęć Kennexa do
androidów, niepewność Doriana w odniesieniu do swojej służby nie służą tylko
sztucznemu udramatycznieniu ich współpracy, lecz stanowią jej integralną,
dynamizującą całość część. No i na koniec – jest Karl Urban. I jego grymasy.
Grymasy Karla Urbana zawsze na propsie.
36 (2012, Nawapol Thamrongrattanarit)
Ocena: 7/10
36 należy
do grupy filmów, których nie lubię: wystudiowanych i wykoncypowanych, skrajnie minimalistycznych
i wręcz „hipsterskich”. Takich, w których widz powinien przez długie minuty
kontemplować ciszę i statyczne kadry, gotowy przyznać im wielkość, byle tylko
się zmieniły/skończyły. A jednak jest w nim coś, co nie pozwala dorzucić go do
grupy „powolnych obrazów o obieraniu ziemniaków”. Tak, jest wolny. Tak, jest w
nim cisza i dużo statycznych kadrów. Ale jest też koncept, któremu
podporządkowano wszystko: rachityczny wątek fabularny, dialogi, kadrowanie,
słowem – wszystko to, co widać i (może nawet bardziej) czego nie widać. W
przypadku 36 jest to rzecz cokolwiek banalna: zdjęcia. Ich wykonywanie,
archiwizowanie, odzyskiwanie. Zdjęcia rozumiane jako sposób na zachowanie
pamięci lub jej mizerny substytut, jedyne połączenie z przeszłością, której już
nie ma lub usprawiedliwienie wobec postępującego procesu zapominania – twarzy,
ludzi, numerów telefonów… Fotografia służy zakonserwowaniu pewnego wycinka
czasu i przestrzeni, ale jest przy tym niesamowicie wybiórcza, ograniczona
granicą zdjęcia, nigdy nie pozwala zobaczyć pełnego obrazu, kontekstu, zawsze
coś ucieka i pozostaje zakryte. I to właśnie ukazuje reżyser, Nawapol Thamrongrattanarit: kadry w
jego filmie są statyczne i nieruchome, skupione na określonym kawałku rzeczywistości,
poza którym nie wiadomo, co się dzieje. Widz nigdy nie jest w stanie zobaczyć
wszystkiego – jego pole widzenia ogranicza nie tylko granica zdjęcia, lecz
również futryny drzwi, schody, duża odległość od bohaterów, dziwny kąt ustawienia
kamery. Pokazuje tym samym jak bardzo wybiórcza i zawodna jest metoda
mechanicznej rejestracji, a jednocześnie – poprzez pojedyncze epizody – oddaje
sprawiedliwość sile jej oddziaływania. Dziwny to film, miejscami może nawet
nieco pretensjonalny, ale bez wątpienia trafiający w punkt: osobista próba
pokonania „szaleństwa (nie)widzialności”.
Rigor Mortis (2013, Huno Mak)
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
Jest
chyba znakiem czasu, że żeby obejrzeć sobie fajny, gatunkowy horror o wampirach
trzeba sobie poszukać go poza USA czy Europą. I nie, nie liczę tutaj filmów
pokroju Only Lovers Left Alive, bo – choć cudny – jest to obraz
zupełnie innego rodzaju (i na zupełnie innym poziomie). Z jednej strony mamy pomiot
postzmierzchowy, z drugiej napór zombie i próby syntezy dwóch rodzajów umarlaków
(vide Stake Land gdzie ten element był jednym ze słabszych w całym
filmie) a wszystko to kręcone albo „na brudno” i z domieszką piachu z południa
stanów, albo całkowicie sterylnie, młodzieżowo i w cool sposób. Rigor Mortis ma więc przynajmniej
kilka powodów, aby się spodobać: po pierwsze – jest z Hong Kongu, a co za tym
idzie, w potraktowaniu tematu wampiryzmu sięga raczej do wschodnich tradycji, z
ich tao, czarną magią, maskami ze złotych monet i skaczącymi nieumarłymi. Po
drugie, pochodzenie wpływa na sposób kręcenia: twórcy nie boją się przesady,
kiczu, komediowych niemal wstawek, łączenia horroru, groteski, dramatu oraz
filmu kung-fu, wychodząc z założenia, że jeśli coś pasuje i wygląda dobrze, nie
może być bezsensowne. Łowca wampirów walczący w przydługim szlafroku i gaciach?
Nie ma problemu. Po trzecie – możliwe, że najważniejsze – styl jest wszystkim:
od pierwszych minut widać, iż trafiamy do miejsca dziwnego, jakby zawieszonego
w innej rzeczywistości, pełnego trupich korowodów w wytwornych szatach
ciągnących wąskimi korytarzami, pokojów, po których szaleją wściekłe duchy,
ścian zarastających drzewami, by za moment zmienić się w masę błota, a wszystko
to w absolutnej ciszy, wibrującej od magii, o której wszyscy zdają się
wiedzieć, ale nikt o tym nie mówi. Rigor Mortis nie stroni od mocnych
scen, ale nie zmienia się w obcesową rzeźnię: trzyma się raczej modelu
klimatycznej opowieści o duchach, która wypracowuje nastrój za pomocą gry
świateł, ciemnych filtrów i odpowiedniej pracy kamery, a nie szybkiego montażu
i tryskającej posoki. To może również spowodować, iż nie wszystkim przypadnie
do gustu: strachu, w przeciwieństwie do gęstego klimatu niesamowitości, nie ma
tu zbyt wiele, a zakończenie może widza lekko skonfudować. Ale warto
zaryzykować – choćby dla wizualnej uczty. Ostatecznie kto powiedział, że film
grozy jest dobry tylko wtedy, gdy obgryziesz sobie palce aż po knykcie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz