Viv

Viv

środa, 12 listopada 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #17

Almost Human (J.H. Wyman, 2013)
Ocena: 7/10 


Być może w tym miejscu wyjdzie moje małe ogarnięcie w temacie seriali, ale i tak nie zamierzam tego ukrywać: Almost Human mi się podobał. Chwilami nawet bardzo. I to mimo jego mankamentów. Bo nie oszukujmy się – fakt, iż seria została skasowana po pierwszym sezonie jest do pewnego stopnia zrozumiały. AH od początku do końca miało bardzo „proceduralową” formułę: jeden odcinek, jedna sprawa, co niejako z miejsca eliminowało możliwość jakiejś dłuższej intrygi (nawet motyw z botem bojowym rozwiązywał się wyjątkowo szybko i nadzwyczaj sprawnie). Co gorsza, w tej formule całkowicie rozmywał się meta-wątek: mocno zarysowany na początku (do cholery, przecież stanowił on właściwie punkt wyjścia serialu!) potem gubił się gdzieś, w kolejnych odcinkach zaznaczając się co najwyżej na drugim, trzecim planie i to w sposób wyjątkowo mało satysfakcjonujący: jako oderwane, dość autonomiczne incydenty, które miały ze sobą czytelny związek, ale był on sygnalizowany jedynie widzowi – bo w obrębie fabuły nie tworzyły one zwartego łańcucha zdarzeń. Ba: największy cliffhanger tego wątku pojawiał się trzy epizody przed finałem, by następnie zostać całkowicie zignorowanym. Efekt? Mnóstwo pytań, tropów i śladów, odpowiedzi zaś żadnych – najwyżej krzepiące potwierdzenie męskiej przyjaźni. Na tym tle nawet mocno schematyczna konstrukcja bohaterów (niedobrany duet, wredny kolega z posterunku, dobry szef, zagubiony nerd) nie wydaje się specjalnie razić – a wręcz pomaga, bo od razu można wejść w świat przedstawiony. A ten jest naprawdę nieźle skonstruowany. Od razu widać, iż w świecie AH technologia poszła do przodu, ale ludzka mentalność nadal pozostaje w tym samym miejscu: policja wciąż ma do czynienia z morderstwami w afekcie, handlarzami żywym towarem, narkotykami, zabójstwami politycznymi i tym podobnymi. Zmieniła się tylko skala: dragi poszerzające możliwości percepcji, naprowadzany danymi z monitoringów pocisk, boty bojowe, hackowanie – widać wyraźnie, że rzeczywistość Almost Human jest futurystyczna i odmienna, ale poprzez kształt spraw, jakimi zajmują się bohaterowie – również bardzo swojska. Tym bardziej, iż w swej pracy funkcjonariusze używają również zwykłej dedukcji, odrobiny siły, broni małokalibrowej i szczęścia, a nie tylko zaawansowanej technologii – żadnego CSI i odczytywania numeru rejestracji z pięciu pikseli: technika ma swoje ograniczenia i bez elementu ludzkiego jest bezużyteczna (co jest akurat całkiem krzepiące). Podobał mi się również sposób, w jaki skonstruowano bohaterów: każdy z nich był dość czytelną kliszą, ale jednocześnie wychodził nieco poza nią – czy to za sprawą jakiejś cechy, czy też pojedynczego zdarzenia, które sprawiało, że faktycznie można było ich polubić. No i oczywiście główny duet: kanoniczny wręcz zgorzkniały glina i android, relacja ewoluująca od nieufności po prawdziwą przyjaźń, wykutą w ogniu trudnych śledztw, złośliwych komentarzy i wzajemnego ratowania tyłka. Banał? Może i banał, ale doskonale podany: relacja Kennexa i Doriana rozwija się powoli, żadnego jedzenia z jednego talerzyka po pierwszej udanej akacji, a jednocześnie ich wątpliwości, niechęć Kennexa do androidów, niepewność Doriana w odniesieniu do swojej służby nie służą tylko sztucznemu udramatycznieniu ich współpracy, lecz stanowią jej integralną, dynamizującą całość część. No i na koniec – jest Karl Urban. I jego grymasy. Grymasy Karla Urbana zawsze na propsie.

36 (2012, Nawapol Thamrongrattanarit)
Ocena: 7/10


36 należy do grupy filmów, których nie lubię: wystudiowanych i wykoncypowanych, skrajnie minimalistycznych i wręcz „hipsterskich”. Takich, w których widz powinien przez długie minuty kontemplować ciszę i statyczne kadry, gotowy przyznać im wielkość, byle tylko się zmieniły/skończyły. A jednak jest w nim coś, co nie pozwala dorzucić go do grupy „powolnych obrazów o obieraniu ziemniaków”. Tak, jest wolny. Tak, jest w nim cisza i dużo statycznych kadrów. Ale jest też koncept, któremu podporządkowano wszystko: rachityczny wątek fabularny, dialogi, kadrowanie, słowem – wszystko to, co widać i (może nawet bardziej) czego nie widać. W przypadku 36 jest to rzecz cokolwiek banalna: zdjęcia. Ich wykonywanie, archiwizowanie, odzyskiwanie. Zdjęcia rozumiane jako sposób na zachowanie pamięci lub jej mizerny substytut, jedyne połączenie z przeszłością, której już nie ma lub usprawiedliwienie wobec postępującego procesu zapominania – twarzy, ludzi, numerów telefonów… Fotografia służy zakonserwowaniu pewnego wycinka czasu i przestrzeni, ale jest przy tym niesamowicie wybiórcza, ograniczona granicą zdjęcia, nigdy nie pozwala zobaczyć pełnego obrazu, kontekstu, zawsze coś ucieka i pozostaje zakryte. I to właśnie ukazuje reżyser, Nawapol Thamrongrattanarit: kadry w jego filmie są statyczne i nieruchome, skupione na określonym kawałku rzeczywistości, poza którym nie wiadomo, co się dzieje. Widz nigdy nie jest w stanie zobaczyć wszystkiego – jego pole widzenia ogranicza nie tylko granica zdjęcia, lecz również futryny drzwi, schody, duża odległość od bohaterów, dziwny kąt ustawienia kamery. Pokazuje tym samym jak bardzo wybiórcza i zawodna jest metoda mechanicznej rejestracji, a jednocześnie – poprzez pojedyncze epizody – oddaje sprawiedliwość sile jej oddziaływania. Dziwny to film, miejscami może nawet nieco pretensjonalny, ale bez wątpienia trafiający w punkt: osobista próba pokonania „szaleństwa (nie)widzialności”.

Rigor Mortis (2013, Huno Mak)
Ocena: 8/10



Jest chyba znakiem czasu, że żeby obejrzeć sobie fajny, gatunkowy horror o wampirach trzeba sobie poszukać go poza USA czy Europą. I nie, nie liczę tutaj filmów pokroju Only Lovers Left Alive, bo – choć cudny – jest to obraz zupełnie innego rodzaju (i na zupełnie innym poziomie). Z jednej strony mamy pomiot postzmierzchowy, z drugiej napór zombie i próby syntezy dwóch rodzajów umarlaków (vide Stake Land gdzie ten element był jednym ze słabszych w całym filmie) a wszystko to kręcone albo „na brudno” i z domieszką piachu z południa stanów, albo całkowicie sterylnie, młodzieżowo i w cool sposób. Rigor Mortis ma więc przynajmniej kilka powodów, aby się spodobać: po pierwsze – jest z Hong Kongu, a co za tym idzie, w potraktowaniu tematu wampiryzmu sięga raczej do wschodnich tradycji, z ich tao, czarną magią, maskami ze złotych monet i skaczącymi nieumarłymi. Po drugie, pochodzenie wpływa na sposób kręcenia: twórcy nie boją się przesady, kiczu, komediowych niemal wstawek, łączenia horroru, groteski, dramatu oraz filmu kung-fu, wychodząc z założenia, że jeśli coś pasuje i wygląda dobrze, nie może być bezsensowne. Łowca wampirów walczący w przydługim szlafroku i gaciach? Nie ma problemu. Po trzecie – możliwe, że najważniejsze – styl jest wszystkim: od pierwszych minut widać, iż trafiamy do miejsca dziwnego, jakby zawieszonego w innej rzeczywistości, pełnego trupich korowodów w wytwornych szatach ciągnących wąskimi korytarzami, pokojów, po których szaleją wściekłe duchy, ścian zarastających drzewami, by za moment zmienić się w masę błota, a wszystko to w absolutnej ciszy, wibrującej od magii, o której wszyscy zdają się wiedzieć, ale nikt o tym nie mówi. Rigor Mortis nie stroni od mocnych scen, ale nie zmienia się w obcesową rzeźnię: trzyma się raczej modelu klimatycznej opowieści o duchach, która wypracowuje nastrój za pomocą gry świateł, ciemnych filtrów i odpowiedniej pracy kamery, a nie szybkiego montażu i tryskającej posoki. To może również spowodować, iż nie wszystkim przypadnie do gustu: strachu, w przeciwieństwie do gęstego klimatu niesamowitości, nie ma tu zbyt wiele, a zakończenie może widza lekko skonfudować. Ale warto zaryzykować – choćby dla wizualnej uczty. Ostatecznie kto powiedział, że film grozy jest dobry tylko wtedy, gdy obgryziesz sobie palce aż po knykcie? 

Brak komentarzy: