Paweł Paliński
Polaroidy z zagłady
Ocena: 7,5/10
Seria
Kontrapunkty słynęła jak dotąd z
tytułów wymykających się prostemu zaszufladkowaniu, balansujących na granicy
gatunków i estetyk, nierzadko wykorzystujących fantastykę li tylko w
charakterze ornamentu, odrobiny przyprawy dodawanej, by podkreślić smak
potrawy. A tu nagle klops: w Polaroidach z zagłady dostajemy
powieść nieomalże gatunkową, wykorzystującą dwa ogromnie popularne obecnie
trendy: post-apokalipsę i zombie. Czyżby inwazja pulpowej popkultury wlewała
się przez nasze okna? Czy już czas uciekać?
Nie,
wręcz przeciwnie – ucieczka nie jest dobrym rozwiązaniem. Zdecydowanie lepszym
będzie zaopatrzenie się w kubek z herbatą i ciepły kocyk, pod którym będzie
można się schować, gdy powieściowa rzeczywistość zacznie oblepiać umysł i
zalewać go falami zagęszczonego pesymizmu. Owszem, Paliński wykorzystuje w
swojej książce czytelne tropy kulturowe: jego sposób potraktowania zombie
przywodzi na myśl wczesne filmy George’a Romero, zaś kreacja świata po
przejściu apokalipsy budzi skojarzenia z klasykami pokroju Drogi McCarthy’ego czy Jestem
legendą Mathesona, jednak o żadnym epigoństwie mowy być nie może. Bo choć zagłada ma w powieści charakter
globalny, autor sprowadza ją do wymiarów niemal kameralnych: mikrokosmosu
wykreowanego na fundamentach domu bohaterki, Teresy Szulc – wuefistki z szóstym
krzyżykiem na karku. Rzeczywistość zostaje zredukowana: czynnik zmieniający
ludzi w Biernych staje się drugorzędny, tak samo jak przebieg epidemii, powody,
dla których Teresa się nie przemieniła, nawet nazwa samego miasta – wszystko to
okazuje się informacjami nieistotnymi w obliczu konieczności prowadzenia
samotnej egzystencji na zgliszczach dawnego świata.
To
właśnie sprawia, iż wizja wykreowana przez Palińskiego jest tak pesymistyczna.
Zagrożenie nie przychodzi z zewnątrz, ze strony rządnych krwi żywych trupów,
ani innych ludzi, gotowych zatłuc na śmierć za parę ciepłych butów albo kęs
soczystego, ludzkiego mięsa. To byłoby – paradoksalnie – najprostsze
rozwiązanie: permanentny strach i degradacja związana z ciągłą perspektywą
bezpośredniej przemocy. Ale prawdziwe zagrożenie czai się gdzie indziej – na
progu własnego domu i na progu własnego umysłu. Rzeczy dawniej proste i
codzienne nagle urastają do rozmiarów podstawy przeżycia bądź odwrotnie –
zbędnego luksusu i rozrzutności. Żywność, woda pitna, ciepło, spokojny sen
nawet – wszystko reglamentowane, zaciągnięte na kredyt u rzeczywistości,
dozowane i pożądane. Po machinie konsumpcjonizmu pozostał tylko wrak –
bezużyteczny, gdy zabrakło ludzi wprawiających w ruch pompy, turbiny i generatory.
Cykl dni, miesięcy i lat zredukowany do bieżącej chwili, w której przyszłość
nie istnieje, bo nie ma nikogo, kto by ją planował. Co więc pozostaje poza
przeszłością? Poza otwartymi drzwiami, przez które przelewają się wspomnienia,
obrazy, słowa i dźwięki, niewykorzystane szanse i bezużyteczne przyzwyczajenia,
których zaciekłości w staraniach utrwalenia się dorównuje tylko szybkość ich
erozji. Spalania się w próbie podtrzymania teraźniejszości. Teresa żyje w
swoistym nigdzie – poza czasem, zamknięta i zaszczuta w obezwładniającym
poczuciu samotności, krążąc pomiędzy całkowitym zwątpieniem a pełną
determinacji chęcią życia „mimo wszystko”, przypominającą niekiedy dziecięcy
wręcz upór. Upór, mimo ciągłych porażek, nieprzewidzianych wydarzeń,
przeciwności i zagrożeń. Tchórze może i nie prowadzą najszczęśliwszej
egzystencji, lecz na pewno żyją dłużej.
Ten
dramat – lecz dramat niepozbawiony pewnej nuty surrealizmu – dodatkowo
podkreśla zastosowana w tekście forma narracji, doskonale zresztą pasująca do
„gęstego” stylu Palińskiego: fraz raz przyciężkich, ociekających wręcz
pesymizmem, innym znów razem postrzępionych i ostrych, szarpiących nerwy, by
potem unurzać ich strzępki we fragmentach podszytych gryzącą ironią. Jest tu
szarża, jest kaskada słów, lecz rzadko tylko przekroczona zostaje granica.
Gdyby wyszło to z ust głównego bohatera, należałoby zapytać o stan jego umysłu
i zaocznie posłać go do psychiatryka; gdyby wyszło to z ust wszechwiedzącego
narratora, należałoby zapytać o stan umysłu autora i pozwolić mu napawać się
swoim tekstem w samotności. Ale w Polaroidach z zagłady drugoosobowy
narrator pasuje jak ulał: ni to schizofreniczna projekcja zmęczonego
samotnością umysłu, ni to cień wbijający szpilę za szpilą, testujący
wytrzymałość i determinację ocalałej. A może rodzaj demiurga, piszącego na
bieżąco tragedię odosobnienia w pięciu aktach, spinającego przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość w jednym punkcie, nieustannie poddającego swoje
dzieło ekstremalnym próbom? Instrukcja przetrwania w wersji interaktywnej,
idziesz w prawo, podnosisz deskę, używasz na beczce, dostajesz wodę, otwierasz
drzwi pamięci i gubisz się w gąszczu wspomnień.
Powieść
Palińskiego czyta się ciężko: niecodzienna narracja i charakterystyczny,
miejscami rżnący mózg styl dla wielu – zwłaszcza liczących na literaturę „stylu
zerowego” – okaże się nie do przejścia: takie osoby książka zwyczajnie
przeżuje. Ale nikt przecież nie obiecywał, że apokalipsa będzie spacerkiem
wzdłuż kwietnej alejki. Reszta zaś… cóż, jeśli patrzeć trzeźwym okiem, to nie
znajdzie tu wiele oryginalności: ot, opowieść o obezwładniającej samotności i
zagubieniu – w czasie, w przestrzeni, w pamięci, w życiu i śmierci, dodatkowo
podlana solidną dawką lepiącego się do ciała poczucia beznadziei. I pewnie owo
oko będzie miało rację. Ale chrzanić to, wieczna trzeźwość jest nudna – lepiej
otworzyć książkę i urżnąć się frazą aż po granice delirium.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
podziękowania dla wydawnictwa Powergraph.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz