Viv

Viv

piątek, 24 października 2014

[RECENZJA] Polaroidy z zagłady, czyli ciemno i pusto


Paweł Paliński
Polaroidy z zagłady

Ocena: 7,5/10


Seria Kontrapunkty słynęła jak dotąd z tytułów wymykających się prostemu zaszufladkowaniu, balansujących na granicy gatunków i estetyk, nierzadko wykorzystujących fantastykę li tylko w charakterze ornamentu, odrobiny przyprawy dodawanej, by podkreślić smak potrawy. A tu nagle klops: w Polaroidach z zagłady dostajemy powieść nieomalże gatunkową, wykorzystującą dwa ogromnie popularne obecnie trendy: post-apokalipsę i zombie. Czyżby inwazja pulpowej popkultury wlewała się przez nasze okna? Czy już czas uciekać?

Nie, wręcz przeciwnie – ucieczka nie jest dobrym rozwiązaniem. Zdecydowanie lepszym będzie zaopatrzenie się w kubek z herbatą i ciepły kocyk, pod którym będzie można się schować, gdy powieściowa rzeczywistość zacznie oblepiać umysł i zalewać go falami zagęszczonego pesymizmu. Owszem, Paliński wykorzystuje w swojej książce czytelne tropy kulturowe: jego sposób potraktowania zombie przywodzi na myśl wczesne filmy George’a Romero, zaś kreacja świata po przejściu apokalipsy budzi skojarzenia z klasykami pokroju Drogi McCarthy’ego czy Jestem legendą Mathesona, jednak o żadnym epigoństwie mowy być nie może.  Bo choć zagłada ma w powieści charakter globalny, autor sprowadza ją do wymiarów niemal kameralnych: mikrokosmosu wykreowanego na fundamentach domu bohaterki, Teresy Szulc – wuefistki z szóstym krzyżykiem na karku. Rzeczywistość zostaje zredukowana: czynnik zmieniający ludzi w Biernych staje się drugorzędny, tak samo jak przebieg epidemii, powody, dla których Teresa się nie przemieniła, nawet nazwa samego miasta – wszystko to okazuje się informacjami nieistotnymi w obliczu konieczności prowadzenia samotnej egzystencji na zgliszczach dawnego świata.

To właśnie sprawia, iż wizja wykreowana przez Palińskiego jest tak pesymistyczna. Zagrożenie nie przychodzi z zewnątrz, ze strony rządnych krwi żywych trupów, ani innych ludzi, gotowych zatłuc na śmierć za parę ciepłych butów albo kęs soczystego, ludzkiego mięsa. To byłoby – paradoksalnie – najprostsze rozwiązanie: permanentny strach i degradacja związana z ciągłą perspektywą bezpośredniej przemocy. Ale prawdziwe zagrożenie czai się gdzie indziej – na progu własnego domu i na progu własnego umysłu. Rzeczy dawniej proste i codzienne nagle urastają do rozmiarów podstawy przeżycia bądź odwrotnie – zbędnego luksusu i rozrzutności. Żywność, woda pitna, ciepło, spokojny sen nawet – wszystko reglamentowane, zaciągnięte na kredyt u rzeczywistości, dozowane i pożądane. Po machinie konsumpcjonizmu pozostał tylko wrak – bezużyteczny, gdy zabrakło ludzi wprawiających w ruch pompy, turbiny i generatory. Cykl dni, miesięcy i lat zredukowany do bieżącej chwili, w której przyszłość nie istnieje, bo nie ma nikogo, kto by ją planował. Co więc pozostaje poza przeszłością? Poza otwartymi drzwiami, przez które przelewają się wspomnienia, obrazy, słowa i dźwięki, niewykorzystane szanse i bezużyteczne przyzwyczajenia, których zaciekłości w staraniach utrwalenia się dorównuje tylko szybkość ich erozji. Spalania się w próbie podtrzymania teraźniejszości. Teresa żyje w swoistym nigdzie – poza czasem, zamknięta i zaszczuta w obezwładniającym poczuciu samotności, krążąc pomiędzy całkowitym zwątpieniem a pełną determinacji chęcią życia „mimo wszystko”, przypominającą niekiedy dziecięcy wręcz upór. Upór, mimo ciągłych porażek, nieprzewidzianych wydarzeń, przeciwności i zagrożeń. Tchórze może i nie prowadzą najszczęśliwszej egzystencji, lecz na pewno żyją dłużej.

Ten dramat – lecz dramat niepozbawiony pewnej nuty surrealizmu – dodatkowo podkreśla zastosowana w tekście forma narracji, doskonale zresztą pasująca do „gęstego” stylu Palińskiego: fraz raz przyciężkich, ociekających wręcz pesymizmem, innym znów razem postrzępionych i ostrych, szarpiących nerwy, by potem unurzać ich strzępki we fragmentach podszytych gryzącą ironią. Jest tu szarża, jest kaskada słów, lecz rzadko tylko przekroczona zostaje granica. Gdyby wyszło to z ust głównego bohatera, należałoby zapytać o stan jego umysłu i zaocznie posłać go do psychiatryka; gdyby wyszło to z ust wszechwiedzącego narratora, należałoby zapytać o stan umysłu autora i pozwolić mu napawać się swoim tekstem w samotności. Ale w Polaroidach z zagłady drugoosobowy narrator pasuje jak ulał: ni to schizofreniczna projekcja zmęczonego samotnością umysłu, ni to cień wbijający szpilę za szpilą, testujący wytrzymałość i determinację ocalałej. A może rodzaj demiurga, piszącego na bieżąco tragedię odosobnienia w pięciu aktach, spinającego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w jednym punkcie, nieustannie poddającego swoje dzieło ekstremalnym próbom? Instrukcja przetrwania w wersji interaktywnej, idziesz w prawo, podnosisz deskę, używasz na beczce, dostajesz wodę, otwierasz drzwi pamięci i gubisz się w gąszczu wspomnień.


Powieść Palińskiego czyta się ciężko: niecodzienna narracja i charakterystyczny, miejscami rżnący mózg styl dla wielu – zwłaszcza liczących na literaturę „stylu zerowego” – okaże się nie do przejścia: takie osoby książka zwyczajnie przeżuje. Ale nikt przecież nie obiecywał, że apokalipsa będzie spacerkiem wzdłuż kwietnej alejki. Reszta zaś… cóż, jeśli patrzeć trzeźwym okiem, to nie znajdzie tu wiele oryginalności: ot, opowieść o obezwładniającej samotności i zagubieniu – w czasie, w przestrzeni, w pamięci, w życiu i śmierci, dodatkowo podlana solidną dawką lepiącego się do ciała poczucia beznadziei. I pewnie owo oko będzie miało rację. Ale chrzanić to, wieczna trzeźwość jest nudna – lepiej otworzyć książkę i urżnąć się frazą aż po granice delirium.  

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego 
podziękowania dla wydawnictwa Powergraph.

Brak komentarzy: