Viv

Viv

piątek, 20 marca 2015

[FILM] Summer Wars, czyli to nie jest tylko gra

Summer Wars (2009) reż. Mamoru Hosoda
Ocena: 8/10


Tekst ukazał się pierwotnie na łamach portalu Japonia Online
Jednym z zarzutów, które niekiedy wysuwa się przeciw anime jest to, że tak naprawdę nie ma specjalnej różnicy między jednym a drugim tytułem – zwłaszcza gdy w grę wchodzą tytuły zahaczające o romans, horror lub science-fiction. I przyglądając się fabule filmu Mamoru Hosody (znanego między innymi z produkcji O dziewczynie skaczącej przez czas), faktycznie można odnieść wrażenie, iż w znacznej części składa się on z często powtarzanych klisz. Mamy więc Kenjiego, nieśmiałego, wycofanego chłopaka, który daje się namówić swojej koleżance Natsuki, by towarzyszyć jej w wyjeździe na wieś. Szybko jednak okazuje się, że nie będzie to beztroska wycieczka – bo i cóż poradzić może skromny student z klasy średniej, gdy zostaje poproszony o udawanie chłopaka Natsuki wobec jej wielopokoleniowej, bogatej rodziny, której tradycje sięgają ery Sengoku, a seniorka rodu ma posłuch u najważniejszych osób w państwie? I to właśnie w chwili, gdy największą platformą społecznościową świata wstrząsa atak cyberterroru, w którym wspomniany Kenji – co za niespodzianka – miał swój mały udział? Pechowego chłopaka czekać będzie ciężkie zadanie nie tylko przekonania do siebie ekscentrycznej familii swojej "narzeczonej", ale również walka w obronie Sieci, przypominająca, być może, grę komputerową, lecz której wpływ na rzeczywistość jest jak najbardziej realny. Któż bowiem dał pewność, iż chaos w świecie informacji nie ma przełożenia na codzienne życie?

Przypadki chłopaka poczciwego
Summer Wars dzieli się na dwa wyraźne wątki. Pierwszy z nich – wspomniany „przekręt z narzeczonym” – ma charakter stricte obyczajowy. Osoby lubiące anime z pewnością szybko rozpoznają ogólną konwencję, postaci i rekwizyty: Kenji może i jest wycofany, ale ma złote serce, Natsuki jest piękna i wrażliwa, seniorka rodu wygląda niegroźne, ale ma duszę samurajskiego generała, rodzina jest wielka i dziwna, kobiety pragmatyczne, mężczyźni bujają w obłokach, no i oczywiście musi się trafić zazdrosny kuzyn, który – gdy cała sprawa się wyjdzie na jaw – pierwszy zaciągnie Kenjiego do paki. Jednak – choć wątek romansowy jest z początku zarysowany dość wyraźnie – wraz z rozwojem akcji schodzi on na dalszy plan; jest nie tyle osią całej historii, co raczej jej ramą, zaś akcent przenosi się na wątek relacji rodzinnych. W filmie Hosody ścierają się dwa ich oblicza. Z jednej strony mamy Kenjiego, którego rodzina wpisuje się w model postindustrialny, ze stale nieobecnymi rodzicami, atrofią relacji, poczuciem alienacji i wycofania oraz koniecznością samodzielnego dbania o siebie. Świadczy o tym chociażby fakt, iż w trakcie kryzysu Kenji kontaktuje się jedynie ze swoim przyjacielem, Takashim. Z drugiej – rodzinę (czy też właściwie klan) Jinnouchi, stojący całkowicie po drugiej stronie skali: nie dość, że obejmuje cztery pokolenia i widz poznaje go w trakcie przygotowań do obchodów 90. urodzin seniorki rodu, Sakae, to jego członkowie najpełniej definiowani są poprzez wspólne działania – niezależnie od tego, czy chodzi o przygotowywanie jedzenia, wspólną kolację czy też bitwę o losy świata. Ród Jinnouchi jest w zasadzie antytezą współczesnego modelu rodziny: duży, zróżnicowany, przywiązujący olbrzymią wagę do tradycji, rytuałów oraz współpracy i wyżej stawiający jedność wszystkich członków ponad chwilowe swary i kłótnie. Chwilami zachowanie członków klanu przypomina nieco postacie z filmów studia Ghibli; dzielą z nimi podobny zestaw wartości, choć niewątpliwie w ich portrecie nuta nostalgii i sentymentalizmu – choć wyraźna – nie pobrzmiewa aż tak mocno. Wręcz przeciwnie: w pierwszej chwili rodzina Jinnouchi mogłaby stanowić idealną przeciwwagę dla trendów współczesności i dążeń do przesadnej indywidualizacji, ale chwilę potem przychodzi refleksja – przecież mamy do czynienia z modelem, który jest ze wszech miar uprzywilejowany. Oto klan mogący pochwalić się długą tradycją, bogaty, którego członkowie piastują dość prestiżowe (lub szanowane) stanowiska i nie muszą martwić się o byt, mogąc poświęcić czas na podtrzymywanie relacji interpersonalnych. Hosoda tworzy pozytywny obraz rodziny, lecz buduje go na podstawach będących udziałem niewielkiej części społeczeństwa. Z drugiej jednak strony zabieg ten pozwala jeszcze wyraźniej wybrzmieć tezie zawartej w filmie.
Cyfrowe wojny o dominację
Motyw zagrożenia ze strony komputerowych maniaków ma się w kinie dobrze od czasów Gier wojennych (1983), a świat raz za razem staje na krawędzi chaosu po tym, jak ktoś próbuje zepsuć Internet. Summer Wars całkiem nieźle wpisuje się w ten nurt, tyle tylko, że tym razem zagrożenie płynie nie ze strony terrorystów pragnących złamać system zabezpieczeń Pentagonu czy innej służby bezpieczeństwa, ale sztucznej inteligencji, dokonującej sabotażu systemu platformy społecznościowej o nazwie OZ. Można z pewną ironią stwierdzić, iż Summer Wars na pewnej płaszczyźnie wyprzedziło swój czas, bowiem na kilka lat przed boomem na social media przedstawił środowisko prezentujące wszystkie zalety, ale i niebezpieczeństwa związane z tego typu usługami. I nie chodzi tu o zaskoczenie, że załadowane na stronę zdjęcia nagle ktoś użył w kampanii reklamowej. Ukazany w filmie OZ to bez wątpienia spełniony sen cybergeneracji: olbrzymia platforma, pozwalająca na dostęp do ogromnej ilości danych, umożliwiająca kontakt z milionami użytkowników z całego świata, oferująca rozrywkę, edukację i informację. I właśnie ten ogromny system staje się celem ataku SI, zainteresowanej tylko jednym: stawaniem się coraz lepszą, silniejszą i skuteczniejszą w sianiu chaosu. Owszem, cyberatak w Summer Wars skonstruowany jest według wszelkich prawideł produkcji przygodowych i produkcji anime: centrum OZ przypomina uśmiechniętą bezę ze skrzydłami, użytkownicy eksplorują to środowisko pod postacią ninja-kalmarów czy antropomorfizowanych wagonów shinkansena, złośliwe SI wygląda jak groteskowa wersja Śiwy, postępujące zarażanie systemu przybiera postać szalenie efektownych pojedynków kung-fu, a wszystko to jest niesamowicie wystylizowane, kolorowe i szybkie, stanowiąc absolutne przeciwieństwo „zewnętrznego” świata, ukazanego w bardzo realistycznej konwencji. O ile jednak sposób ukazania ataku można skwitować uśmiechem, to jego implikacje nie mają już nic z rysunkowej przesady: począwszy od paraliżu komunikacji, poprzez zalew fałszywych zgłoszeń na pogotowiu i straży pożarnej, aż po zakłócenia działania systemów elektrowni atomowych. Hosoda szkicuje portret społeczeństwa zintegrowanego z Siecią, żyjącego w Sieci i korzystającego z niej non stop, którego podstawy w jednej chwili zaczynają się chwiać. Intrygujące, zwłaszcza w kontekście wzrastającego zainteresowania kwestiami inwigilacji, prywatności i bezpieczeństwa w Internecie. Na ile nasze dane są chronione? Czy integracja w jedną wielką platformę ma sens, zwłaszcza gdy w grę wchodzą informacje o zasadniczym znaczeniu? Co w wypadku ataku cyberterrorystów? Czy moje konto na Facebooku, Twitterze czy innym Instagramie może stać się swoistym cyberzombie?
Współpraca ponad wszystko
Najłatwiejsze w tym momencie byłoby proste przeciwstawienie sobie tych dwóch płaszczyzn: współpracy, szczerości i silnych więzi rodzinnych z real life wobec usieciowienia i zagrożeń globalnej społeczności awatarów, której obrońcy i bohaterowie okazują się koniec końców niewystarczający do przezwyciężenia kryzysu – bo i jakiż wpływ na rzeczywistość mogą mieć herosi z gier komputerowych? I faktycznie: rodzinny konflikt zrodzony na gruncie ambicji i techniki udaje się zażegnać poprzez akt klanowej solidarności, chaos wywołany atakiem zostaje zatrzymany przy użyciu technik analogowych, ludzkiego uporu i grupy przyjaciół oraz znajomych, podejmujących wspólny trud walki, wreszcie – następuje przeciwstawienie pragmatyzmu i prozy życia (w czym celują w rodzinie kobiety), „chłopięcej” wręcz chęci pokonania wroga w OZie i uratowania w ten sposób świata. Rzecz w tym, że ta dychotomia – choć zaznaczona na płaszczyźnie fabularnej i wizualnej – wcale nie jest taka wyraźna. Ba, można wręcz zastanawiać się, czy w Summer Wars faktycznie jest ona dychotomią – ostatecznie bowiem zwycięstwo jest możliwe nie poprzez ustawienie cybersieci jako przeciwieństwa „reala”, lecz jako jego przedłużenie: medium, w którym użytkownicy wyrażają siebie, przenoszą swoje zainteresowania, wady i zalety oraz relacje – w tym także rodzinne. OZ przestaje być „tylko grą”, zaczyna być natomiast immanentną częścią świata, której należy bronić, gdy ktoś próbuje ją zniszczyć. Można tu oczywiście z lekkim przekąsem potraktować iście japońskie podejście do OZa jako miejsca uratowanego nie poprzez system nadzoru, regulacje i (jakkolwiek definiowany) „system”, lecz przez idee współpracy, poświęcenia i oddania, dających masom użytkowników przykład oraz nadzieję na zwycięstwo, lecz pozytywna wymowa tych rozwiązań przyćmiewa te uwagi, przy okazji sprawnie wpisując się w lekko nostalgiczny ton filmu.  Ostatecznie, może to i naiwne, ale jak często można się spotkać z obrazem pokazującym, że warto walczyć o możliwość samospełnienia i wyrażania własnego ja, nawet jeśli odbywa się to tylko w rzeczywistości wirtualnej, traktując ją już nie jako piaskownicę dla wiecznych chłopców, ale faktyczną część życia ludzkiego? 
Takeda wygrywa ponownie
Summer Wars nie jest filmem pozbawionym wad, wątek romansowy jest tutaj impulsem dla rozkręcenia akcji, ale w trakcie filmu ginie gdzieś na trzecim planie i zupełnie nie przekonuje jego powrót w finale (prawdę powiedziawszy, do tego czasu można zapomnieć, że jakikolwiek romans tam się znajdował). Może irytować nieco fakt „rozmycia się” głównego bohatera w grupie – gdy wszyscy nagle okazują się być ważni – oraz swego rodzaju przesadyzm w postaci ponownej konieczności ratowania świata przed potencjalnym zagrożeniem, który może i dynamizuje akcję, ale też odbiera całości nieco powagi. O ile oczywiście walka z chaosem za pomocą cyfrowej wiewiórki może być poważna. Jednak ostateczna wymowa obrazu, czyli pochwała współpracy i relacji międzyludzkich (niezależnie od tego, czy tworzonych wirtualnie czy realnie), dowartościowanie społeczności sieciowych jako pełnoprawnej platformy ekspresji, a wreszcie kwestia zagrożeń cyberatakami i potencjalnym chaosem z nim związanym sprawiają, iż film Hosody stanowi ciekawą propozycję dla fanów kina oraz interesujący komentarz w sprawie rozwoju świata wirtualnego, ciekawą syntezę nowoczesności z duchem nostalgii spod znaku Ghibli. Aż człowiek zaczyna żałować, że obraz nie wyszedł kilka lat później i nie zdobył większego rozgłosu… Z drugiej strony może to i lepiej? A nuż bohater walczyłby wtedy z SI za pomocą avatara w kształcie kciuka z napisem Like it?

Brak komentarzy: