Uwaga! Tekst zawiera spoilery zdradzające fabułę filmu.
Nie będę krył: od dawna nie zdarzyło mi się śmiać tak mocno i głośno, jak na Domu w głębi lasu spółki Joss Whedon & Drew Goddard. Choć zwiastun prezentował się jednocześnie intrygująco i nieco kiczowato, na film szedłem bez specjalnych oczekiwań. Półtorej godziny seansu pozwoliło mi poczuć ciężki odór śmierci, podumać, pośmiać się, nasycić wewnętrznego rzeźnika widokiem flaczków i wyjść w poczuciu spełnienia i pewnego odświeżenia. Rzec można – jak przystało na porządną stypę.
Dom w głębi lasu ma prawo się podobać i to z wielu powodów. Oferuje widzowi solidną dawkę makabry, ale bez nadmiernego epatowania obrazkami rodem z masarni – jeśli już takimi raczy, to przepuszcza je przez filtr groteski. Nie brak w nim momentów, w których ciarki przechodzą po plecach, a palce mocniej zaciskają się na oparciu fotela. Dla równowagi, nie raz i nie dwa przydarzą się sceny rozbrajające znakomitym humorem (często bardzo wisielczym) czy to za sprawą świetnie rozpisanych dialogów, czy komizmu sytuacyjnego. Pod względem technicznym nie ma mowy o żadnej tandecie i kiczu – oczywiście poza fragmentami, gdy są one w pełni zamierzone. Aktorzy – zarówno młodzi, m.in. Chris Hemsworth lub Fran Kranz, jak i starsi, w osobach Richarda Jenkinsa i Bradleya Whitforda – wypadają bardzo pozytywnie i z radością można obserwować, jak ich początkowe zadowolenie zmienia się w czyste przerażenie. Miodem na serce każdego nerda będzie wreszcie prawdziwy wór nawiązań do klasyki kina grozy – Martwego zła , Wysłannika piekieł, To, Lśnienia… nie ma sensu dalej wymieniać; ten film wprost stworzono, by oglądać go na DVD, raz za razem pauzować i odszukiwać cytaty.
Jednak tym, co w Domu w głębi lasu pociąga i intryguje najbardziej, jest sposób, w jaki twórcy potraktowali wyświechtane klisze fabularne i konwencje. W niejednej recenzji można znaleźć ciepłe słowa pod adresem Whedona i Goddarda za sposób, w jaki „grają z oczekiwaniami widza” tudzież „rozbijają schemat młodzieżowego slashera”. Pytanie tylko, czy na pewno? Czy rzeczywiście jest to taka beztroska zabawa na zasadzie „spodziewaliście się final girl a tu niespodzianka”? Na pierwszy rzut oka faktycznie od samego początku widać napięcie pomiędzy tym, co znane – drewniana buda pośrodku niczego, piwnica, zombie, standardowy zestaw młodziaków w składzie mięśniak-dziwka-jajogłowy-wesołek-dziewica – a zauważalnymi odstępstwami – choćby zaburzoną kolejnością mordowania wczasowiczów. I gdyby pozostać tylko na poziomie relacji między bohaterami a twórcami (Whedon & Goddard) wprowadzającymi zmiany do schematu, faktycznie mielibyśmy do czynienia z pogrywaniem sobie z widzem. Problem w tym, że takie igranie ze schematem nie rozsadza go, tylko wpędza w kolejny. Bądźmy szczerzy – klisze fabularne z lat 80-tych obecnie są w większości zmurszałymi, przegniłymi trupami, które niektórzy próbują reanimować z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, jakby nie dostrzegając, że działanie takie jest zupełnie pozbawione sensu. Wystarczy popatrzeć na remake Koszmaru z ulicy Wiązów. Freddy Krueger był dzieckiem swej epoki – psychopata mordujący w snach, zły do szpiku kości i aż granice absurdu, idealnie wpasował się w czasy krwistych kawałków produkowanych dla kin i wprost na kasety wideo, czasów kiczu i odejścia od „wielkich narracji” na rzecz dobrej zabawy. Czym się mogło skończyć osadzenie go w jak najbardziej współczesnym kontekście? Oczywiście katastrofą: zaktualizowany, z doczepioną łatką pedofila okazał się tylko cieniem tej elektryzującej postaci, jaką był. Ponieważ schematu wypracowanego już przy filmie Martwe zło nikt dzisiaj nie traktuje poważnie, co można z nim zrobić? Oczywiście zdekonstruować, rozbić, wyśmiać, zagrać widzowi na nosie, oferując mu niespodziankę za niespodzianką. Tylko znów – ileż można? W przeciwieństwie do niektórych nie uważam, że ilość kombinacji oferowanych przez popkulturę jest nieskończona – wcześniej czy później zacznie ona zjadać własny ogon i żywić się tym, co sama przetrawi i wydali.
Tymczasem Dom w głębi lasu wymyka się obydwu kategoriom. Bowiem to, co robi Whedon, to nic innego, jak huczny i efektowny pogrzeb wyprawiony wspomnianym kliszom kina grozy, pokazanie, że cała tradycyjna, nadnaturalna hałastra, z duchami, zombie, goblinami, morderczymi klaunami a nawet jednorożcami jest już niezdolna do tego, do czego była stworzona – transgresji i odprawieniu rytuału spektaklu, w czasie którego widz czuje strach, niepewność czy obrzydzenie. Czym bowiem jest dwóch korpów w białych koszulach, zarządzających cyrkiem samotnej chaty w środku lasu z ramienia dziwacznej firmy? Niczym innym jak upostaciowieniem klisz, instancją straszącą, pilnującą, by dalsza akcja przebiegała zgodnie z prawidłami rytuału: by bohaterowie się rozdzielali, blondyna szła uprawiać seks, wszyscy złazili do ciemnej piwnicy, a dziewica doczekała wschodu słońca. Whedon i Goddard składają groteskowy hołd tradycji kina grozy, pozwalając tej instancji skierować na „właściwe tory” każde odstępstwo od schematu, a następnie obnaża jej zupełne niedostosowanie, brak siły i pustkę. To nie przypadek, że oprócz Amerykanów klęskę w odprawieniu rytuału grozy ponoszą także między innymi Japończycy – przez kilka ostatnich lat popularność smutnych, długowłosych dziewczynek wychodzących z telewizora czy mikrofalówki spowodowało wyjałowienie formuły. Do tego stopnia, że obecnie nie przestraszą one nawet wesołych dzieciaczków, śpiewających o tym, jaki to świat jest słodki. Dom w głębi lasu to kropka nad i, stypa urządzona z werwą i darmową wyżerką dla każdego z monstrów gatunkowej menażerii; jednocześnie film jest wyraźnym komunikatem, że stare sztuczki już na nikogo nie działają.
Pozostaje jednak wątpliwość – bo choć impreza Whedona i Goddarda ma rozmach, urok i fajerwerki, to po niej pozostaje już tylko mogiła i świeża wiązanka, zaś na respawn po trzech dniach nie ma co liczyć. I rodzi się pytanie: skoro nie zombie i domek w głębi lasu, to co? No to jednak twórcy nie dają odpowiedzi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz