Viv

Viv

czwartek, 10 maja 2012

Iron Sky, czyli piękni chłopcy w ich czarnych mundurach.

Iron Sky (2012) Timo Vuorensola

Ocena: 6



Wszyscy lubimy nazistów. Oczywiście nie tych prawdziwych, którzy idąc krokiem marszowym nieśli pożogę aż po krańce Europy, ale przemielonych przez kombajn popkultury, będących ahistorycznymi pulpecikami wujka Adolfa. Cycate aryjki poddające więźniów seksualnym torturom; powstających z grobów SS-manów, łaknących mięsa swych wrogów; szalonych wynalazców, konstruujących mechy bojowe w charakterze wunderwaffe oraz demonicznych dyktatorów, zakładających na biegunie swe bazy, w sąsiedztwie Shangri La i Wielkich Przedwiecznych. Wymieniać można długo, a im pomysł bardziej absurdalny, tym lepiej.

W Iron Sky Timo Vuorensoli ponownie mamy do czynienia z historiami o latających spodkach nazistów i ich tajnej bazie, zbudowanej po klęsce Hitlera – z tą różnicą, że znajduje się ona po ciemnej stronie księżyca. Tam też właśnie odnajduje ją amerykańska ekspedycja. Misja – w zamierzeniu mająca spełniać funkcje propagandowe i przynieść reelekcję prezydentowi USA – zostaje przez mieszkańców księżyca wzięta za forpocztę sił inwazyjnych. A że jedna z zasad prowadzenia wojny mówi, że ten, kto uderzy pierwszy, zazwyczaj wygrywa, baza znów rozbrzmiewa marszowym krokiem tysięcy żołnierzy...


Jedno trzeba przyznać twórcom Iron Sky: jak na niewielki budżet, jakim dysponowali (raptem siedem i pół miliona euro), udało im się stworzyć film, który pod względem technicznym nie tylko nie budzi uśmiechu politowania, ale miejscami potrafi autentycznie zachwycić – przede wszystkim wizją nazistów z kosmosu. Wydaje się, że twórcy wygrzebali z wora popkultury większość tropów i motywów związanych ze zwolennikami czystej krwi aryjskiej, odpowiednio je jeszcze uwypuklając, nieraz do granic groteski. Zatem główny gmach bazy nazistów przyjmuje kształt swastyki, żołnierze noszą długie, skórzane płaszcze i maski przeciwgazowe, największy naukowiec IV Rzeszy to zwariowany staruch z tendencją do wiercenia w czaszkach, wojenne transportowce przyjmują kształt gigantycznych zeppelinów, a nad wszystkim unosi się woń steampunka. Momentami co prawda można zastanawiać się, czy całość nie jest zbyt przeestetyzowana – gdy wszystko jest takie fajne i nawet najgorszy naziol w swoim ślicznym, czarnym mundurze ma niezaprzeczalny urok – ale koniec końców, mimo kilku drobnych zwrotów akcji, i tak każdy dostanie to, na co zasłużył. O tym, że twórcy nieźle czują się w świecie popkultury, świadczyć może również mnogość różnych nawiązań – przede wszystkim do filmów: Washington na wózku przywodzi na myśl doktorka z Dr Strangelove, wizja powietrznych walk między latającymi spodkami a amerykańskim lotnictwem jest niemal żywcem przeniesiona z Dnia niepodległości Emmericha, a na wymienianie cytatów z Gwiezdnych Wojen brakłoby miejsca. Nie da się jednak ukryć, że niektóre z nich są dość nachalne i zamiast śmiechu rodzą pytanie, czy ich obecność nie miała przypadkiem ukryć braku oryginalnych pomysłów.

Dodajmy do tego całkiem przyzwoite aktorstwo (tu należy pochwalić przede wszystkim promieniującego urokiem Götza Otto, od początku do końca zniewalającego groteskową powagą swej kreacji, zostawiającego w tyle Julię Dietze czy Christophera Kirby’ego). A na koniec wspomnijmy jeszcze o rewelacyjnej, doskonale podkreślającej nastrój muzyce zespołu Laibach – bez wątpienia jednym z najjaśniejszych punktów filmu. Zbierając to do kupy powinniśmy otrzymać znakomitą, popkulturową zabawkę dla dużych dzieci. Powinniśmy – ale nic z tego nie wyszło. Bowiem Iron Sky, przy całej swej kiczowatej i ślicznej estetyce zawodzi, jeśli chodzi o kwestię esencjonalną dla każdej komedii: humor.

Mam nieodparte wrażenie, że twórcy nie mogli się do końca zdecydować, czy chcą zrobić podszytą szyderstwem, ale i goryczą satyrę na świat polityki, czy też lekką, bezpretensjonalną komedię o nazistach w stalowych latających talerzach. Ta pierwsza, dopóki skupiona jest na kwestiach uniwersalnych, robi świetne wrażenie: Vuorensola raz za razem wbija szpilę w cztery litery polityków, pokazując ich małostkowość, absolutny brak zasad, dążenie do celu po trupach i imanie się każdego, nawet najbardziej obrzydliwego sposobu, by wygrać – niezależnie, czy chodzi o wybory, wojnę czy zemstę. W sposób prześmiewczy, lecz również wymowny pokazał też, jak propaganda żeruje na niewiedzy i jak łatwo może przysłonić zdolność racjonalnego myślenia. Kulminacją tego gorzkiego szyderstwa jest sam finał – mocno odbiegający nastrojem od reszty filmu, a przy tym, co tu kryć, zaskakująco trafny. Nie od dziś wszak wiadomo, że wróg zewnętrzny potrafi zjednoczyć – przynajmniej dopóki nikt nie odkryje, jakie skarby miał zachomikowane w szafie. Niestety, twórcy obudowali to wszystko także odniesieniami do polityki jak najbardziej współczesnej, co – mówiąc eufemistycznie – niespecjalnie im wyszło: naśmiewanie się z Sarah Palin czy nazwanie statku wojennego imieniem George’a W. Busha wywołują raczej grymas politowania z toporności takich rozwiązań, niż szczery śmiech. Jeszcze gorzej jest, gdy Iron Sky zrzuca maskę satyry i stara się być po prostu śmieszny – bowiem zupełnie mu to nie wychodzi. Nie wiem, czy twórcom za bardzo udzielił się nastrój podniosłych hymnów w języku Goethego, czy też zjedli za dużo golonki na piwie, nie da się jednak ukryć, że to co zaproponowali, można określić jedynie jako „niemiecki humor”. Otwarcie śluzy powietrznej, kończące się zdekompletowaniem garderoby ślicznej nazistki; zgodność genetyczna jako metoda podrywu; wymyślenie kabla usb jako przełom technologiczny – to tylko kilka przykładów na „wyrafinowane” żarty twórców Iron Sky. Nie twierdzę, że wykpiwanie nazistowskich fobii czy głupoty polityków jest złe, ale w filmie Vuorensoli gagi mogłyby pozazdrościć subtelności słoniowi w składzie porcelany. Miejscami miałem wręcz wrażenie, że bardziej pasowałyby do filmów w rodzaju Postal Uwe Bolla. Niejednokrotnie czułem się zażenowany poziomem gagów, które zdecydowanie psuły mi przyjemność oglądania.


Iron Sky jawi mi się niczym tłusta, niemiecka kiełbasa, podawana w niewielkiej restauracji. Owszem, jest ładnie upieczona, pachnie smakowicie gamą różnych przypraw, ma oryginalne przybranie, a koło talerza leżą różne sosy. Po zjedzeniu okazuje się jednak, że mimo tego wszystkiego to nadal była tylko zwykła, tłusta kiełbasa, na dodatek miejscami jeszcze surowa. Niby syci głód i nie wywołuje odruchu wymiotnego, ale jak na apetyt, jaki zrobiła leżąc na talerzu, jest to zdecydowanie za mało.

Brak komentarzy: