Viv

Viv

środa, 27 czerwca 2012

Cosmopolis, czyli wzrost kursu szczura.



 Cosmopolis (2012) reż. David Cronenberg

Ocena: 8/10

Bardzo czekałem na Cosmopolis, nie będę tego ukrywał. Cronenberg to bez wątpienia jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów, dla mnie przy okazji również twórca, który – pozostając wiernym swojej wizji artystycznej, robiąc filmy takie, jakie chce – nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nawet mocno średnia Niebezpieczna metoda zawierała elementy wzbudzające zachwyt i dreszcz emocji. Cosmpolis zaś pokazuje, że Kanadyjczyk wciąż jest w stanie zaskoczyć i zachwycić.

Bez ogródek przyznam, że nowe dzieło Cronenberga bardzo przypadło mi do gustu, kumulując w sobie wszystko to, co lubię i cenię w filmach reżysera, na czele z wielowymiarowością, przechodzącą momentami w Cosmopolis niemal w szum informacyjny – nie bez przyczyny zresztą. Historię Erica Packera, miliardera specjalizującego się w manipulacji rynkami finansowymi, obracającym strumieniem pieniędzy, których nigdy nie widział na oczy łatwo – zwłaszcza dzisiaj – odczytywać przede wszystkim przez pryzmat bieżącej ekonomii. Choć książka DeLillo, zaadaptowana przez Cronenberga, pojawiła się na rynku już w 2003, rzeczywistość dopisała jej postscriptum w postaci kryzysu finansowego oraz ruchu Occupy Wall Street. Czy jednak Cosmopolis jest po prostu opowieścią o zadufanym, obrzydliwie bogatym przedstawicielu 1%, na własne życzenie staczającym się ze szczytu wprost do rynsztoka, który sam po części stworzył? Raczej nie. 

W gruncie rzeczy Cronenberg nie staje po żadnej ze stron: owszem, portretuje Erica i jego żonę Elise jako dwójkę utracjuszy zupełnie oderwanych od rzeczywistości, ze sztucznością wypływającą z każdego ich gestu i wypowiedzianego zdania, nie potrafiących nawiązać normalnego dialogu, zupełnie odseparowanych od otaczającego ich ludzi, tłumu. Na ironię w tym momencie zakrawa fakt, że mimo swej potęgi, obydwoje dodatkowo zamykają się w swoich własnych światach – kryjówkach: Elise w wypełnionej książkami i fikcją piwnicy, Eric zaś, hołubiąc swoim zachciankom, w hi-techowej, tłumionej korkiem limuzynie, łudząco przypominającej trumnę. Kogo jednak przeciwstawia Cronenberg obracającemu wirtualnym pieniądzem i czystą informacją Ericowi? Osoby szczerze oburzone losem milionów? Wręcz przeciwnie – frustratów i jednostki oderwane od strumienia czasu. Ludzi, których do działa nie pcha altruizm, ale poczucie niespełnienia, kultywowane w sobie niekiedy na granicy paranoi, lub – jak w przypadku ciastowego performera – chęć sławy ukryta pod płaszczem kontrkulturowości; w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do ludzi, do relacji. Można wzrastać w agresji, szukając kozła ofiarnego, idealnego do złożenia na ołtarzu własnego braku przystosowania i frustracji; można zastygnąć w czasie, wspominając przeszłość, kultywując ją i przeciwstawiając nadchodzącej przyszłości. Ale czy takie nastawienie służy czemukolwiek, poza znalezieniem sobie mniej lub bardziej wygodnego kokonu ochronnego? 

Ale sprowadzanie wszystkiego li tylko do ekonomii uważam za zbyt daleko idące uproszczenie – bo Cosmopolis to nie tylko rzecz o przepływie pieniądza zupełnie oderwanym od ekonomii, ale także o wpływie informacji na współczesność. Nie ulega wątpliwości, że w nowym filmie Cronenberga pieniądz jest fetyszyzowany w sposób podobny, jak technologia w jego przeszłych dziełach. Kto wie jednak, czy owa fetyszyzacja nie odnosi się jeszcze mocniej do informacji – głównej waluty naszej epoki. Eric zarabia miliardy, obracając informacją – zbiera tysiące bodźców, skrawków wiadomości, by następnie przekuć je w strategię, odpowiednie ciągi zaleceń i działań, rozgrywających się gdzieś w abstrakcyjnej przestrzeni. To wciąż napływające informacje pozwalają planować, zapobiegać i działać. Jednocześnie Packer świadomy jest tej abstrakcyjności i tym mocniej łaknie konkretu, ucieleśnienia, niezależnie od jego kształtu – tak jak ma to z zakupionym samolotem bojowym: cóż z tego, że stoi bezczynnie w hangarze, bo brak do niego części? Liczy się fakt posiadania, możliwość obcowania z nim, świadomość, że posiadam go i jest mój. Eric pożąda informacji, ona wyznacza jego egzystencję – z tego wypływają kolejne spotkania z ludźmi z firmy, obmyślanie strategii, codzienne badania lekarskie. Konkretna informacja przynosi ukojenie, jej brak – wprowadza chaos, budzi niepokój, zmusza do porzucenia strategii na rzecz chwilowych wyborów. To właśnie ów brak przemienia zwykłą wyprawę do fryzjera w długi lot ze szczytu na dno, w drogę ku autodestrukcji napędzanej poczuciem braku lub przeciwnie – drogę ku samoświadomości, odkryciu czegoś, co choć w zarysie może stanowić Prawdę. Cosmopolis budzi w ten sposób skojarzenia z eXistenZ, gdzie bohaterowie również poruszali się w świecie wyzutym z wszelkiej, pewnej informacji, szukając punktu zaczepienia i odniesienia, potwierdzenia własnej egzystencji, tak samo sztuczni i odseparowani od rzeczywistości jak Eric. Niewiedza nie jest błogosławieństwem, tylko źródłem frustracji i kluczem do piekła, który każdy zgadza się przekręcić. .

Jednak Cosmopolis to nie tylko strawa dla ducha, ale także wyzwanie dla kinowych przyzwyczajeń. Cronenberg nigdy nie był dla widza łaskawy, oferując mu obrazy technologii dokonującej w brutalny sposób inwazji na ludzkie ciało, zacierając granice między rzeczywistością a iluzją, przyglądając się deformacjom zimnym okiem naukowca. W Cosmopolis wprowadza go w świat przesiąknięty absurdem, w którym problemy rosną lawinowo, na skalę wręcz szaleńczą, przekształcając metropolię w strefę małej apokalipsy – z anarchistami-wyznawcami „szczurzej waluty” z jednej, a bogatym konduktem żałobnym sufickiego rapera z drugiej, paraliżującymi miasto w niemal ten sam sposób. Eric jest od tego odseparowany pancernymi szybami, ale ów absurd i tak przesiąka do środka – tyle że w wersji de lux, pod postacią ofert kupna kaplicy Marka Rothko czy kapitalistycznych, futurologicznych teorii z pogranicza New Age, aż wreszcie otwiera się na niego całkiem, dostając w pysk kawałkiem ciasta. Wszystko wydaje się być pozbawione sensu i znaczenia i nawet seks – łącznik z czystą cielesności, smrodem ciała, z fizjologicznością, konkretem – traci swe cechy: obserwowany chłodnym okiem podnieca nie mocniej, niż zwykłe badanie prostaty, a być może nawet mniej; pozbawione jest pasji i napięcia. Cronenberg serwuje widzowi układankę nie gorszą niż ta, w którą wpada Eric: podsuwa mu kolejne smaczki, buduje paralele między stroną wizualną a stanem miliardera, podaje niemal na tacy gotowe remedia i rozwiązania, które stają się jasne i wyraźne dopiero, gdy zostaną odkryte i obnażone,. Łatwo dostrzec kolejne przystanki na drodze Packera, obserwując dekompletowanie jego garderoby, czy jednak w świecie absurdu relacja między harmonią a asymetrią jest taka prosta? Chaos rządzi. A w środku tego wszystkiego bogacz przypominający woskową figurę – w czym niepoślednią rolę ma zresztą Robert Pattinson. Gładkolicy wampir zmienia się w krwiopijcę z Wall Street, ale oderwanie od świata pozostaje to samo. Nie darzę aktora żadną sympatią, ale nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że świetnie nadawał się do roli bogatego kutasa z niemal kamienna twarzą, którego każdy ruch i gest mówił „to ja jestem królem świata”, a największą aktywnością w czasie seksu jest zapięcie sobie rozporka.

Nie jest to łatwy film: oparty przede wszystkim na dialogach, niekiedy dość gęstych, toczący się od spotkania do spotkania, od dyskusji do dyskusji, z łańcuchem przyczynowo-skutkowym rwącym się jak stare prześcieradło. Niekiedy odbija się to na filmie, gdy akcja grzęźnie w abstrakcyjnych dysputach a napięcie pełźnie po podłodze, lecz nawet w tych momentach Cronenberg nie odpuszcza, zmuszając widza do ciągłej uwagi, oferując jednak w zamian mocne, brutalne zakończenie. Cosmopolis to film do wielokrotnego obejrzenia, intrygujący i w pewien sposób odpychający, lecz przy tym bardzo satysfakcjonujący. I to chyba najważniejsze.

Brak komentarzy: