Cosmopolis (2012) reż. David Cronenberg
Ocena: 8/10
Bardzo
czekałem na Cosmopolis, nie będę tego
ukrywał. Cronenberg to bez wątpienia jeden z najciekawszych współczesnych
reżyserów, dla mnie przy okazji również twórca, który – pozostając wiernym swojej
wizji artystycznej, robiąc filmy takie, jakie chce – nigdy nie schodzi poniżej
pewnego poziomu. Nawet mocno średnia Niebezpieczna
metoda zawierała elementy wzbudzające zachwyt i dreszcz emocji. Cosmpolis zaś pokazuje, że Kanadyjczyk
wciąż jest w stanie zaskoczyć i zachwycić.
Bez
ogródek przyznam, że nowe dzieło Cronenberga bardzo przypadło mi do gustu,
kumulując w sobie wszystko to, co lubię i cenię w filmach reżysera, na czele z
wielowymiarowością, przechodzącą momentami w Cosmopolis niemal w szum informacyjny – nie bez przyczyny zresztą.
Historię Erica Packera, miliardera specjalizującego się w manipulacji rynkami
finansowymi, obracającym strumieniem pieniędzy, których nigdy nie widział na
oczy łatwo – zwłaszcza dzisiaj – odczytywać przede wszystkim przez pryzmat bieżącej
ekonomii. Choć książka DeLillo, zaadaptowana przez Cronenberga, pojawiła się na
rynku już w 2003, rzeczywistość dopisała jej postscriptum w postaci kryzysu
finansowego oraz ruchu Occupy Wall Street. Czy jednak Cosmopolis jest po prostu opowieścią o zadufanym, obrzydliwie
bogatym przedstawicielu 1%, na własne życzenie staczającym się ze szczytu
wprost do rynsztoka, który sam po części stworzył? Raczej nie.
W gruncie rzeczy
Cronenberg nie staje po żadnej ze stron: owszem, portretuje Erica i jego żonę
Elise jako dwójkę utracjuszy zupełnie oderwanych od rzeczywistości, ze
sztucznością wypływającą z każdego ich gestu i wypowiedzianego zdania, nie
potrafiących nawiązać normalnego dialogu, zupełnie odseparowanych od otaczającego
ich ludzi, tłumu. Na ironię w tym momencie zakrawa fakt, że mimo swej potęgi,
obydwoje dodatkowo zamykają się w swoich własnych światach – kryjówkach: Elise
w wypełnionej książkami i fikcją piwnicy, Eric zaś, hołubiąc swoim zachciankom,
w hi-techowej, tłumionej korkiem limuzynie, łudząco przypominającej trumnę. Kogo
jednak przeciwstawia Cronenberg obracającemu wirtualnym pieniądzem i czystą
informacją Ericowi? Osoby szczerze oburzone losem milionów? Wręcz przeciwnie –
frustratów i jednostki oderwane od strumienia czasu. Ludzi, których do działa
nie pcha altruizm, ale poczucie niespełnienia, kultywowane w sobie niekiedy na
granicy paranoi, lub – jak w przypadku ciastowego performera – chęć sławy
ukryta pod płaszczem kontrkulturowości; w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się
do ludzi, do relacji. Można wzrastać w agresji, szukając kozła ofiarnego,
idealnego do złożenia na ołtarzu własnego braku przystosowania i frustracji;
można zastygnąć w czasie, wspominając przeszłość, kultywując ją i
przeciwstawiając nadchodzącej przyszłości. Ale czy takie nastawienie służy
czemukolwiek, poza znalezieniem sobie mniej lub bardziej wygodnego kokonu
ochronnego?
Ale
sprowadzanie wszystkiego li tylko do ekonomii uważam za zbyt daleko idące
uproszczenie – bo Cosmopolis to nie
tylko rzecz o przepływie pieniądza zupełnie oderwanym od ekonomii, ale także o
wpływie informacji na współczesność. Nie ulega wątpliwości, że w nowym filmie
Cronenberga pieniądz jest fetyszyzowany w sposób podobny, jak technologia w
jego przeszłych dziełach. Kto wie jednak, czy owa fetyszyzacja nie odnosi się
jeszcze mocniej do informacji – głównej waluty naszej epoki. Eric zarabia
miliardy, obracając informacją – zbiera tysiące bodźców, skrawków wiadomości,
by następnie przekuć je w strategię, odpowiednie ciągi zaleceń i działań,
rozgrywających się gdzieś w abstrakcyjnej przestrzeni. To wciąż napływające
informacje pozwalają planować, zapobiegać i działać. Jednocześnie Packer świadomy
jest tej abstrakcyjności i tym mocniej łaknie konkretu, ucieleśnienia,
niezależnie od jego kształtu – tak jak ma to z zakupionym samolotem bojowym: cóż
z tego, że stoi bezczynnie w hangarze, bo brak do niego części? Liczy się fakt
posiadania, możliwość obcowania z nim, świadomość, że posiadam go i jest mój.
Eric pożąda informacji, ona wyznacza jego egzystencję – z tego wypływają
kolejne spotkania z ludźmi z firmy, obmyślanie strategii, codzienne badania
lekarskie. Konkretna informacja przynosi ukojenie, jej brak – wprowadza chaos,
budzi niepokój, zmusza do porzucenia strategii na rzecz chwilowych wyborów. To
właśnie ów brak przemienia zwykłą wyprawę do fryzjera w długi lot ze szczytu na
dno, w drogę ku autodestrukcji napędzanej poczuciem braku lub przeciwnie –
drogę ku samoświadomości, odkryciu czegoś, co choć w zarysie może stanowić
Prawdę. Cosmopolis budzi w ten sposób
skojarzenia z eXistenZ, gdzie
bohaterowie również poruszali się w świecie wyzutym z wszelkiej, pewnej
informacji, szukając punktu zaczepienia i odniesienia, potwierdzenia własnej
egzystencji, tak samo sztuczni i odseparowani od rzeczywistości jak Eric.
Niewiedza nie jest błogosławieństwem, tylko źródłem frustracji i kluczem do
piekła, który każdy zgadza się przekręcić. .
Jednak
Cosmopolis to nie tylko strawa dla
ducha, ale także wyzwanie dla kinowych przyzwyczajeń. Cronenberg nigdy nie był
dla widza łaskawy, oferując mu obrazy technologii dokonującej w brutalny sposób
inwazji na ludzkie ciało, zacierając granice między rzeczywistością a iluzją,
przyglądając się deformacjom zimnym okiem naukowca. W Cosmopolis wprowadza go w świat przesiąknięty absurdem, w którym
problemy rosną lawinowo, na skalę wręcz szaleńczą, przekształcając metropolię w
strefę małej apokalipsy – z anarchistami-wyznawcami „szczurzej waluty” z
jednej, a bogatym konduktem żałobnym sufickiego rapera z drugiej,
paraliżującymi miasto w niemal ten sam sposób. Eric jest od tego odseparowany
pancernymi szybami, ale ów absurd i tak przesiąka do środka – tyle że w wersji de lux, pod postacią ofert kupna kaplicy
Marka Rothko czy kapitalistycznych, futurologicznych teorii z pogranicza New Age, aż wreszcie otwiera się na
niego całkiem, dostając w pysk kawałkiem ciasta. Wszystko wydaje się być
pozbawione sensu i znaczenia i nawet seks – łącznik z czystą cielesności,
smrodem ciała, z fizjologicznością, konkretem – traci swe cechy: obserwowany
chłodnym okiem podnieca nie mocniej, niż zwykłe badanie prostaty, a być może
nawet mniej; pozbawione jest pasji i napięcia. Cronenberg serwuje widzowi
układankę nie gorszą niż ta, w którą wpada Eric: podsuwa mu kolejne smaczki,
buduje paralele między stroną wizualną a stanem miliardera, podaje niemal na
tacy gotowe remedia i rozwiązania, które stają się jasne i wyraźne dopiero, gdy
zostaną odkryte i obnażone,. Łatwo dostrzec kolejne przystanki na drodze Packera,
obserwując dekompletowanie jego garderoby, czy jednak w świecie absurdu relacja
między harmonią a asymetrią jest taka prosta? Chaos rządzi. A w środku tego
wszystkiego bogacz przypominający woskową figurę – w czym niepoślednią rolę ma
zresztą Robert Pattinson. Gładkolicy wampir zmienia się w krwiopijcę z Wall
Street, ale oderwanie od świata pozostaje to samo. Nie darzę aktora żadną
sympatią, ale nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że świetnie nadawał się
do roli bogatego kutasa z niemal kamienna twarzą, którego każdy ruch i gest
mówił „to ja jestem królem świata”, a największą aktywnością w czasie seksu
jest zapięcie sobie rozporka.
Nie
jest to łatwy film: oparty przede wszystkim na dialogach, niekiedy dość gęstych,
toczący się od spotkania do spotkania, od dyskusji do dyskusji, z łańcuchem
przyczynowo-skutkowym rwącym się jak stare prześcieradło. Niekiedy odbija się
to na filmie, gdy akcja grzęźnie w abstrakcyjnych dysputach a napięcie pełźnie
po podłodze, lecz nawet w tych momentach Cronenberg nie odpuszcza, zmuszając
widza do ciągłej uwagi, oferując jednak w zamian mocne, brutalne zakończenie. Cosmopolis to film do wielokrotnego
obejrzenia, intrygujący i w pewien sposób odpychający, lecz przy tym bardzo
satysfakcjonujący. I to chyba najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz