Viv

Viv

środa, 6 czerwca 2012

Wirtualna wojna czyli długi lot bez przewijania.



Zabawne czasy nam nastały. Na portalach internetowych o tematyce przeróżnej – począwszy od polityki, poprzez zabawne obrazki, kończąc na modzie – wszędzie góra memów dotyczących Diablo III i zbliżającej się apokalipsy, kiedy gracze zapomną o realnym świecie i będą siekli demony do upadłego. W tiwi dziwne reportaże o tym, jak to gierki robią ludziom kisiel z mózgu, zamieniając boru ducha winnych gimnazjalistów w ociekających krwią i flakami psychopatycznych, seryjnych morderców, dokonujących masowych zabójstw za pomocą zardzewiałej łyżeczki do lodów, alternatywnie bawiących się w zombie i odgryzających ludziom twarze. A w kinie* Jacek Bławut, po sześciu latach pracy, uderza z Wirtualna wojną – swoim ostatnim filmem dokumentalnym, opowiadającym o zapaleńcach symulatora lotów z czasów II wojny światowej.

Po prawdzie mam wrażenie, że dopuszczam się tutaj małego nadużycia, stawiając ten film obok dwóch powyższych przykładów, jako że Wirtualna wojna nie jest dokumentem dotyczącym graczy – a właściwie dotyczącym nie tylko ich, ale podejmującym zdecydowanie szersze spektrum zagadnień. Z jednej strony mamy tutaj portret kilkunastu graczy z Polski, USA, Niemiec i Rosji, skupionych wokół jednego tytułu (niewymieniona w filmie gra Ił-2 Sturmovik). Rzut oka wystarczy, by przekonać się, że grupa nijak ma się do wyobrażenia o graczu, jako pryszczatym, zapuszczonym nastolatku: po stronie aliantów znajdziemy diakona, starszego wiekiem prokuratora, muzyka, kierowcę w przedsiębiorstwie; w nazistowskich barwach spotkamy zarówno młodego architekta, studenta, jak i artystę, który lata we własnoręcznie wykonanej replice kokpitu samolotu. Bławut wchodzi do ich życia, pokazuje ich mieszkania, rozmawia z członkami rodziny, wypytuje o to, co sprawiło, że tak mocno wciągnęli się w grę. Śmiech związany z próbami wytłumaczenia fenomenu żonom miesza się z gorzkimi obserwacjami dotyczącymi wielu nocy spędzonych na długich lotach i ochronie nieba przed samolotami Luftwaffe. Reżyser nie ocenia graczy – nawet, jeśli ich wypowiedzi, postawy czy ideały mogą wydawać się kontrowersyjne. Zamiast tego wnika w przyczyny ich zafascynowania symulatorem i powietrzną walką: chęć służby w lotnictwie, przeszłość w wojsku, rodzinę służącą na frontach II wojny światowej.


Z drugiej jednak strony, Bławut pokazuje rzecz kto wie, czy nie ciekawszą – mianowicie sposób, w jaki historia żywo oddziałuje na ludzi, nawet przez medium, wydawałoby się czysto rozrywkowe, jakim jest gra komputerowa. Można by myśleć, że w dobie Internetu, globalnej wioski, sieci spajającej cały świat i zacierającej granice, kwestie narodowe i historyczne stracą na znaczeniu. Reżyser pokazuje jednak, że nawet w świecie wirtualnym trudno wyzwolić się od dyskursu historycznego, przybierającego zresztą różnorakie formy. Dla niektórych, zwłaszcza Amerykanów 352 dywizjonu, gra jest możliwością pewnego rodzaju kultywacji historii, ponownego jej odkrywania i utrzymywania przy życiu, lub też sposobem na okazanie przywiązania do swego kraju i jego tradycji; graczy spaja pewien mit. Dla porównania wśród Rosjan historia również jest żywa, ale pod postacią narracji „wielkoojczyźnianej” i wciąż aktualnych resentymentów wobec Niemców, przenoszących odpowiedzialność z dziadów i ojców na ich potomków, zupełnie jakby przeciwnik siedzący w kokpicie nazistowskiego myśliwca nie był wrogiem li tylko w grze, ale i w prawdziwym życiu. Najciekawsze jest jednak jest jednak rozłożenie akcentów w relacjach polsko – niemieckich. Z jednej strony mamy polskie dywizjony, wypowiadające się niekiedy w tonie wręcz szowinistycznym, według których Niemiec był i będzie największym wrogiem Polaka. Z drugiej znajdziemy dywizjon JG300, nazywany także „folksdojczami” – latający po stronie niemieckiej nie z powodów ideowych (jak twierdzą) ale z nastawienia antysowieckiego, hołdując zasadzie „wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem”. Co ciekawsze, część rodziny Macrasa, dowódcy dywizjonu, miała zginąć podczas Powstania Warszawskiego, co tylko jeszcze bardziej komplikuje obraz wzajemnych aliansów i wrogości. Jednak to obraz niemieckich dywizjonów przedstawia się w sposób najbardziej kompleksowy: w wyobrażeniach innych graczy wciąż hołdujący narodowym animozjom, zostali ukazani jako ludzie zmuszeni do zmierzenia się z historią swojego kraju, gdzie narodowa duma walczy z pamięcią o wydarzeniach sprzed ponad pół wieku. Można grać, będąc ubranym w oryginalny ubiór lotnika, pilotkę i z krukiem na ramieniu wyglądać jak wykapany nazista, ale potem trzeba sobie zadać pytanie: jak być patriotą, jak odczuwać narodową dumę w kraju, którego historia wygląda tak, a nie inaczej? Jak być dumnym ze swojej ojczyzny, w której odznaczenia bojowe, zazwyczaj powód do chwały, muszą być wstydliwie ukrywane przed rodziną? Co zrobić, gdy w wirtualnym świecie lata się w barwach Luftwaffe, strzegąc Rzeszy przed alianckim lotnictwem, a w głowie kołacze się myśl, że kiedyś, w imię tej samej Rzeszy dziadek brał udział w eksterminacji Żydów?
Czy w takim wypadku da się na to wszystko patrzeć li tylko przez pryzmat elektronicznej rozrywki?


Odsuwając jednak na bok aspekty ideologiczne, trzeba przyznać że Wirtualną wojnę po prostu znakomicie się ogląda. Film ma swoją dramaturgię, przypominającą solidny film fabularny: zaczyna się powoli, od ekspozycji bohaterów, zarysowania relacji między nimi, by następnie wnikliwie obserwować rosnące napięcie wraz z przygotowaniami do misji i samym lotem, aż do wielkiego finału, wyznaczanego odgłosami serii karabinowych, wybuchów i okrzyków radości lub niedowierzania z powodu zestrzeleń. Znajdziemy bohaterów pozytywnych, ratujących zestrzelonych kompanów, jak i czarne charaktery, prawdziwe nemezis, których piloci wypatrują z mieszaniną niepokoju i złości, wynikającej z adrenalinowego kopniaka związanego z grą. Bławut znakomicie buduje nastrój, przeplatając momenty poważne, wręcz podniosłe, ze scenami wzbudzającymi niekontrolowane wybuchy śmiechu – trudno w zasadzie znaleźć w filmie gracza, który wzbudzałby szczerą niechęć czy antypatię (choć z pewnością dla niektórych JG300 jest ciężkim orzechem go zgryzienia).

Trzeba pogratulować Bławutowi dobrej, dokumentalistycznej roboty. Wirtualna wojna to rzecz znakomita – opis pewnego niewielkiego wycinka rzeczywistości, ujawniający jego złożoność i kompleksowość ukrytą pod, zdawałoby się, trywialnym płaszczykiem, a do tego jeszcze świetnie nakręcony i angażujący emocje widza. Nie wspominając już o tym, że stanowi odskocznię od śmiertelnie poważnych i czysto depresyjnych, bądź zaangażowanie społecznie dokumentów, w których tak się przecież nasi filmowcy lubują...

* Co prawda film został wyprodukowany przy wsparciu HBO i tam też miał premierę (jeszcze w kwietniu) ale w przypadku tego filmu wielkość ekranu i dźwięk zdecydowanie czynią różnicę - Wirtualna wojna jest stworzona do tego, by ogladąć ją w kinie!

Brak komentarzy: