Viv

Viv

poniedziałek, 19 listopada 2012

Duży ekran, mały ekran... #1


Leniwy się koszmarnie zrobiłem - coraz rzadziej chce mi się pisać długie teksty. Z drugiej strony to podobno znak czasu: świat przyspiesza, każdy z przejęciem wpatruje się w zegarek i szuka oszczędności. Co za tym idzie - w Internecie zamiast sążnistych tekstów szuka małych, zgrabnych tekścików o objętości przeciętnego newsa... Cóż, mój wewnętrzny grafoman się burzy na takie twierdzenia, ale ponoć coś w nich jest. Zresztą, to się nawet dobrze składa - dzięki temu nie będę miał wyrzutów sumienia, że taki koncentrat wrzucam. Wracając do meritum - będę się starał od czasu do czasu wrzucać notki o filmach, które widziałem i mi się podobały/nie podobały, ale bez rozciągania tego do rozmiarów pełnoprawnej recki. Ot, takie wrażenia i uwagi. Jak komuś się spodoba, to fajnie, a jak nie, to nie. Na dzień dobry zombie i agenci - całkiem fajny zestaw, czyż nie?

Cockneys vs zombies (2012)

reż. Matthias Hoene
ocena: 5/10

Zombie standard produkcji brytyjskiej. Po raz kolejny mamy do czynienia z inwazją żywych trupów zalewających metropolię – w tym wypadku Londyn – i powodujących niewyobrażalny chaos i zniszczenia, a przy okazji budzących w ludziach nieznane dotąd pokłady determinacji i odwagi, pokazujących im wagę i siłę więzi międzyludzkich, zwłaszcza rodzinnych. Brzmi znajomo? Skojarzenia z Wysypem żywych trupów (2004) są oczywiste – ponownie mamy do czynienia z grupką nieudaczników starających się za pomocą wszelakich narzędzi przebić przez zwały gnijącego mięcha i uratować swoją rodzinkę i ich znajomych. Różnica polega na skali: film Edgara Wrighta był świeżym spojrzeniem na kino zombie, zachwycającym lekkością, sprawną realizacją i humorem. Obrazowi Matthiasa Hoene tych elementów miejscami brakuje: nad produkcją unosi się posmak budżetowości, scenografia i charakteryzacja nie robią wrażenia starannością wykonania. Scenariusz jest głupiutki i pretekstowy a humor ciut przyciężki, choć momentami bywa radośnie czarny i makabryczny, doprawiony sporą dawką lokalnego patriotyzmu. Nie da się ukryć, że Cockneys vs Zombies jest tytułem dość średnim – wykonanie nie powala, historia jest głupiutka i oparta na standardowych schematach, ale wciąż jest to film strawny i całkiem sycący, a niektóre sceny – jak choćby pościg w ogrodzie domu spokojnej starości – naprawdę śmieszą i zapadają w pamięć.


Skyfall (2012)

reż. Sam Mendes
ocena: 8/10

Nie jestem jakimś szczególnym fanem Bonda, dlatego podaruję sobie roztrząsanie kwestii w rodzaju czy Bond powinien pić piwo; czy Daniel Craig jest najlepszym agentem 007 tudzież jak Skyfall odnosi się do tradycji serii. Idąc do kina chciałem tylko jednego: solidnego, efektownego, a przy tym niegłupiego filmu rozrywkowego. I nowa produkcja Sama Mendesa dokładnie tego mi dostarczyła. Całość zaczyna się od małego trzęsienia ziemi, a potem robi się coraz ciekawiej: jest intryga, demony przeszłości wyłażące z cienia, osobiste porachunki, piętrzące się przed bohaterami zadania, a to wszystko w efektownej oprawie audiowizualnej. Skyfall poprawia niemal wszystko to, co zgrzytało w Quantum of Solace (2008): nemezis Bonda jest wreszcie facet z jajami, od którego faktycznie bije zła aura; sceny pościgów i strzelanin są zrealizowane z rozmachem, ale w żadnym wypadku nie zmieniają się w montażową sieczkę, a i całościowo warstwa wizualna stała się bardziej wysmakowana, pełna zachwycających kadrów – nieważne, czy to kasyno w Szanghaju, czy szkocka rezydencja Bondów, jest na czym zawiesić oko. Nie brak również w produkcji nawiązań do tradycji – i nie chodzi tu o kwestie wprost odnoszące się na przykład do gadżetów – w porównaniu z poprzednią częścią, Skyfall jest bardziej swawolny i brawurowy, łącząc solidną akcję z duchem niemal szczeniackiej bezczelności. Mimo to wciąż trzyma się granic kina realistycznego (choć momentami mocno je rozciąga – wszak chyba nigdy wcześniej Bond nie dostawał po głowie pociągiem). Oczywiście obraz Mendesa nie jest bez wad: wystarczy wspomnieć, że agent 007 bywa niekiedy twardszy i bardziej ironiczny od Stirlitza, a i jego dziewczyna furory nie zrobiła; nie zmienia to jednak faktu, że nowy Bond to znakomity film rozrywkowy, a scena z mizianiem dzielnego agenta z miejsca powinna stać się kultową. 

Brak komentarzy: