Viv

Viv

niedziela, 16 grudnia 2012

Duży ekran, mały ekran #3


Norweski ninja (2010) Thomas Cappelen Malling

Ocena: 3/10

Quasi-grindhouse’owy koszmarek. Cudownie absurdalny pomysł na wojowników ninja broniących norweskiej korony przed zakusami CIA w czasach zimnej wojny został położony przez mizerne wykonanie. Tego typu filmom można wiele wybaczyć: absolutny brak logiki, sens kryjący się po kątach, koślawe dialogi, aktorstwo godne dębowego pieńka i tanie efekty specjalne. Gorzej, gdy okaże się, że w parze ze scenariuszowymi koszmarkami idzie kiepska konstrukcja dramaturgiczna i napięcie pikujące coraz ostrzej w dół wraz z kolejnymi minutami projekcji. Dobrych żartów też można ze świecą szukać: „humor dla twardzieli”, jakim chwali się dystrybutor, odnosi się raczej do kolejnych sucharów, na jakich można sobie połamać zęby. Na plus można zaliczyć ciekawe pomysły realizacyjne i pojedyncze momenty, na czele z fabularnym twistem, ale komu będzie się na niego chciało czekać przez cały film?



Połowiczny rozpad Timofieja Bierezina (2006) Scott Z. Burns

Ocena: 6/10

Wyobraźcie sobie, że jesteście pracownikami elektrowni atomowej, który nagle dostaje śmiertelną dawkę promieniowania, a potem kopa od swych pracodawców. Co robicie? Oczywiście – kradniecie pluton i próbujecie go sprzedać, tak jak tytułowy Timofiej. To znakomity materiał na kryminał, jednak nie dajcie się zwieść: film Burnsa to pełnoprawny dramat. W tym wypadku dotyczy on dwójki mężczyzn: rzeczonego Timofieja oraz Shiva – drobnego cwaniaczka marzącego o karierze gangstera. Szukając wyjścia z sytuacji, upatrując w skradzionym plutonie nadziei na lepsze jutro, obydwaj zostają oszukani przez systemy, w jakich przyszło im egzystować. Timofieja zdradza komunizm: najpierw jego bylejakość i pogarda dla ludzkiego życia doprowadziły do napromieniowania Bierezina, potem oskarżyły o zaniedbania, by wreszcie zakpić po kradzieży plutonu – w nowych czasach nikt już nie myśli kategoriami „czerwonego guzika” i atomowego zagrożenia. Z kolei Shiva pokonuje kapitalizm: system wielkich możliwości i zysków, który miał przyciągać obrotnych ludzki, okazał się niewiele lepszy od poprzedniego – i tam i tutaj człowiek jest tylko przedmiotem; rządzi zamordyzm i przemoc, a kasę zarabia się spluwą i przekrętem, łupiąc głównie tych, co mają gorzej. To rozbicie narracji na dwa wątki nie wychodzi filmowi do końca na dobre: segment Berezina jest świetnie poprowadzony, przejmujący i dobrze oddaje klimat rosyjskich absurdów. Tymczasem Shiv w swych staraniach jest szalenie irytujący i trudno się z nim utożsamić bądź mu współczuć. Na dodatek środowisko mafii, w jakim się obraca, jest wyjątkowo groteskowe, pełne postaci będących mieszanką wpływów Bałabanowa i Tarantino, co wprowadza zbyt duży dystans w stosunku do świata przedstawionego.
Słowem: film niezły, acz lekko rozczarowujący.


Marley (2012) Kevin Macdonald

Ocena: 8/10

Muzyczna laurka spod znaku Jah, Reagge, Rasta. Opowieść o życiu i twórczości Boba Marleya podana w dokumentalnym sosie. Macdonald chwali się, iż dostał zgodę na użycie wcześniej niepublikowanych materiałów z archiwów rodziny Marleya i to widać: zdjęcia z dzieciństwa i ostatnich miesięcy życia, rejestracje z tras koncertowych i codziennych zajęć, ale przede wszystkim ogromna ilość wywiadów z rodziną i znajomymi muzyka. W innym przypadku taki natłok gadających głów mógłby przytłoczyć i zmienić obraz w nudną, ciągnącą się niczym spaghetti karykaturę wykładu, lecz w Marleyu udało się tego uniknąć. Zarówno za sprawą samych rozmówców (wyjątkowo sympatycznych, kipiących pozytywną energią, sypiących anegdotkami jak z rękawa), jak i konstrukcji filmu, pełnego dynamicznie zmontowanych zdjęć, interesująco wykorzystanych materiałów wideo i wreszcie samej muzyki Boba Marleya, idealnie dobranej w zależności od tego, jaki okres życia muzyka jest właśnie prezentowany. Jednocześnie trzeba stwierdzić, że fakt owej „ekskluzywnośći” pociągnął za sobą także mniej pozytywne konsekwencje w postaci mityzacji postaci Marleya i omijania pewnych faktów z jego życia. W ten sposób można dowiedzieć się o jego dzieciństwie, początkach kariery, zaangażowaniu społecznym i związkach z Ruchem Rasta oraz miesiącach spędzonych na walce z chorobą, lecz już mniej na temat jego relacji z kobietami (prócz żony miał szereg innych partnerek) i dziećmi (był zasadniczym i surowym ojcem), tudzież jego bezpośrednim zaangażowaniu politycznym. Te tematy są w pewien sposób spychane na margines i pomijane. Nie zmienia to faktu, że Marley to kawałek ciekawego, świetnie nakręconego kina dokumentalnego, pełnego pozytywnych wibracji i dobrej muzyki.


Holy Motors (2012) Leos Carax

Ocen: 9/10



Powrót Leosa Caraxa w naprawdę wielkim stylu. Pokręcony, szalony, pełen artystycznej bezczelności i przenikliwości, odsłaniający niezwykłą moc filmowej rzeczywistości, a jednocześnie ukazujący z pełną siłą jej umowność i sztuczność. Z pozoru Holy Motors jest zbiorem luźno połączonych fragmentów, w których logika przyczynowo-skutkowa zostaje podporządkowana (czy też może zastąpiona) wartościami estetycznymi, szokiem, ekscentrycznością. Przyglądając się bliżej można jednak dostrzec głębszą refleksję – w tym wypadku nad sztuką aktorstwa. Kim jest aktor? Co nim kieruje? Czym jest dla niego sam akt przybrania twarzy kogoś innego? Carax nie odpowiada wprost na te pytania, zamiast tego serwuje widzom szaleńczą podróż poprzez aktorskie zaświaty: przygniatające początki, pełne żebrania o uwagę; chwile całkowitej depersonifikacji, redukcji i odarcia z cielesności; buntu wobec zasad, reguł i konwencji estetycznych; rozczarowania nieprzystawalnością oczekiwań do rzeczywistości, wreszcie zwątpieniem w sens pracy, pogodzeniem się z fikcją, coraz mocniej zastępującą realność. Świat Holy Motors jest światem sztuczności, pełnym ról gotowych do obsadzenia, gdzie trudno orzec, co jest tylko aktem gry, a człowiek podziurawiony kulami może po zakończonym spektaklu otrzepać się i wrócić do swej limuzyny. To świat składający się z cytatów, gdzie twarz jest maską do założenia, swe bóle wyśpiewuje się w piosenkach, śmierć przyjmuje kształt pretensjonalnego filmu artystycznego, a orgia zniszczenia następuje w takt dźwięków z Godzilli. Leos Carax i Denis Lavant – będący idealną wręcz aktorską masą plastyczną w rękach reżysera – prezentują hymn na cześć aktorstwa i filmu, tyleż złośliwy i zabawny, co podszyty wyczuwalną goryczą. A przy tym zniewalający, piękny i pomysłowy.

Brak komentarzy: