Tekst ukazał się pierwotnie w piśmie 16mm.
Ileż razy zdarzyło się nam wyjść na osoby niedojrzałe, gdy przypadkiem wymsknęło się nam słowo sympatii do adaptacji komiksów? Ileż razy musieliśmy wysłuchiwać, że „prawdziwe kino” nie może być łatwe, lecz musi sięgać w głąb, dotykać transcendencji, dosłownie topić widza w potoku piętrowych metafor i wzajemnie wykluczających się interpretacji? Ileż było przypadków, gdy wychodziliśmy na nieobytych troglodytów nie zachwycając się melancholią i cierpieniem głównego bohatera podczas trzygodzinnego seansu obierania ziemniaków, stanowiącego dla nas rozrywkę godną „seansów korekcyjnych”, którym poddawany był Alexa z Mechanicznej pomarańczy?
Zdobycie bieguna (1912) czyli być może pierwszy film o wielkich potworach |
Nie
ma się co czarować: zostaliśmy oszukani. Ale też sami się na to zgodziliśmy.
Pozwoliliśmy wszelkiej maści domorosłym znawcom i snobom przejąć kino i
przekształcić je w wielki balon, nabrzmiały banałem i nudą, wypełniony
niekończącymi się dysputami o sacrum,
konieczności wzlatywania ponad prostaczków, prawdzie, walce z prostotą i
angedotycznością, od których George Melies przewraca się w grobie. „Kino to
przede wszystkim sztuka” powtarzają jak oni mantrę, patrząc na „mainstream” z
uśmiechem politowania, jakim obdarza się szczeniaka goniącego własny ogon i
wracają do celebrowania swoich arcydzieł o facecie stojącym w krzakach, podczas
gdy my kisimy się w poczuciu wstydu, skrywając radość z nowego zwiastuna Godzilli.
A
przecież absolutnie nie mamy do tego podstaw! Czym było kino u swego zarania?
Wielką Sztuką? Nie! Było przede wszystkim rozrywką! Czystą radością obcowania z
ruchomymi obrazami, ekscytacją oglądania pościgów, wypraw na księżyc, szalonych
fantazji i miłosnych uniesień! Emocje wylewały się z ekranu w ilościach
proporcjonalnych do postępu filmowego medium, napędzanego rozbuchaną wyobraźnią
i chęcią tworzenia historii coraz dłuższych, coraz bardziej skomplikowanych,
coraz mocniej angażujących uczucia widza. Tak było z Meliesem i Chaplinem, tak
było z Griffithem, gdy serwował swoją laurkę dla białych kapturków z
Ku-Klux-Klanu i później, z kinem gangsterskim i noir, zabierającymi widza w piekielną podróż po wielkomiejskich
dżunglach. Zmieniały się estetyki, wynajdywano nowe środki filmowego wyrazu,
komplikowano fabuły, a wszystko po to, by wciągnąć widza w wir opowieści,
zapewnić mu godziwą rozrywkę i targać jego emocjami, niczym tumanami piachu w Wichrze Sjöströma. A potem przyszła pierwsza ofensywa spod
znaku nudziarzy, gdy po II wojnie światowej Włosi chcieli robić filmy, ale nie
mieli ani pieniędzy ani możliwości, więc wzięli kamerę na miasto, zaczęli
kręcić wszystko wokół, a potem nazwali to włoskim neorealizmem.
Jeanne Dielman (1975) czyli zgubne skutki prac domowych |
Nagle
okazało się, że widz nie powinien w kinie szukać wytchnienia ani emocji, tylko
intelektualnej stymulacji i układania filmowych puzzli z tysięcy elementów,
najlepiej z siedmiu różnych zestawów. Ktoś stwierdził, że fabuła jest zła,
linearność jest zła i trzeba zrobić z nich harmonijkę, tnąc wzdłuż i wszerz,
zupełnie jakby do rolki z taśmą dorwał się pijany montażysta lub ktoś, kto ową
taśmę widział tylko na wystawie sklepowej. Wyszło na to, że rozrywka jest zła,
bo to filisterskie, świadczy o bezguściu i posiadaniu pcheł, a im fabuła
wymyślniejsza, bardziej wykoncypowana lub – nie dajcie bogowie! – całkiem
zmyślona, tym pcheł więcej. Ogłoszono czas pogardy wobec anegdotyczności i
widza, stawiając na piedestale reżyserskie ego, gdy twórcy kręcili filmy dla
siebie, o sobie i ze sobą, a pretensjonalność i banał urosły do rangi – nomen
omen – sztuki. Oczywiście nikt nie może zaprzeczyć, iż francuska nowa fala
stanowiła milowy krok w rozwoju kinematografii, poszerzając i na nowo
definiując możliwości kina. Pytanie tylko: czemu przy okazji całkowicie
spieprzyła sposób jego odbioru? Ktoś mógłby zaprotestować: ale przecież o to
właśnie chodzi! O sprzeciw wobec papki, śmieciowej produkcji mainstreamu,
Transformersów kicających po wieżowcach jak małpy i kolejnych knotów M. Night
Shyamalana! Wobec niekończącego się kalejdoskopu wybuchów, pościgów, burzonych
budynków i tryskającej juchy!. Ale komu tę całą papkę zawdzięczamy? Tę atrofię
historii, spójnych fabuł i wciągających opowieści, tę posuchę, dzięki której
każdy rzemieślnik potrafiący sklecić sensowny, wciągający scenariusz witany
jest niczym prorok zapowiadający przyjście kinematograficznego mesjasza? To zbywanie
prostoty i rzemiosła (tak przecież niegdyś pożądanego) pogardliwym
prychnięciem? To skojarzenia słowa „rozrywka” z niedojrzałością, mentalnym
wyjałowieniem i żarciem popcornu? Pociotkom nowej fali to zawdzięczamy!
Domorosłym krytykom filmowym, snobom i fircykom pragnącym pochwalić się swoją
erudycją, głębią swego jestestwa, odprawiających szamańskie obrzędy ku czci
Felliniego i Bergmana, by otoczyli ich ochroną na czas oglądania kolejnego Kapitana Ameryki.
Faster pussycat! Kill! Kill! (1965) czyli guny, girlsy i samochody |
Na
pohybel snobom i nudziarzom!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz