Viv

Viv

sobota, 19 kwietnia 2014

[FILM] Cnota nudy, czyli wszyscy daliśmy się oszukać.

Tekst ukazał się pierwotnie w piśmie 16mm

Ileż razy zdarzyło się nam wyjść na osoby niedojrzałe, gdy przypadkiem wymsknęło się nam słowo sympatii do adaptacji komiksów? Ileż razy musieliśmy wysłuchiwać, że „prawdziwe kino” nie może być łatwe, lecz musi sięgać w głąb, dotykać transcendencji, dosłownie topić widza w potoku piętrowych metafor i wzajemnie wykluczających się interpretacji? Ileż było przypadków, gdy wychodziliśmy na nieobytych troglodytów nie zachwycając się melancholią i cierpieniem głównego bohatera podczas trzygodzinnego seansu obierania ziemniaków, stanowiącego dla nas rozrywkę godną „seansów korekcyjnych”, którym poddawany był Alexa z Mechanicznej pomarańczy?


Zdobycie bieguna (1912) czyli być może pierwszy
film o wielkich potworach
Nie ma się co czarować: zostaliśmy oszukani. Ale też sami się na to zgodziliśmy. Pozwoliliśmy wszelkiej maści domorosłym znawcom i snobom przejąć kino i przekształcić je w wielki balon, nabrzmiały banałem i nudą, wypełniony niekończącymi się dysputami o sacrum, konieczności wzlatywania ponad prostaczków, prawdzie, walce z prostotą i angedotycznością, od których George Melies przewraca się w grobie. „Kino to przede wszystkim sztuka” powtarzają jak oni mantrę, patrząc na „mainstream” z uśmiechem politowania, jakim obdarza się szczeniaka goniącego własny ogon i wracają do celebrowania swoich arcydzieł o facecie stojącym w krzakach, podczas gdy my kisimy się w poczuciu wstydu, skrywając radość z nowego zwiastuna Godzilli.

A przecież absolutnie nie mamy do tego podstaw! Czym było kino u swego zarania? Wielką Sztuką? Nie! Było przede wszystkim rozrywką! Czystą radością obcowania z ruchomymi obrazami, ekscytacją oglądania pościgów, wypraw na księżyc, szalonych fantazji i miłosnych uniesień! Emocje wylewały się z ekranu w ilościach proporcjonalnych do postępu filmowego medium, napędzanego rozbuchaną wyobraźnią i chęcią tworzenia historii coraz dłuższych, coraz bardziej skomplikowanych, coraz mocniej angażujących uczucia widza. Tak było z Meliesem i Chaplinem, tak było z Griffithem, gdy serwował swoją laurkę dla białych kapturków z Ku-Klux-Klanu i później, z kinem gangsterskim i noir, zabierającymi widza w piekielną podróż po wielkomiejskich dżunglach. Zmieniały się estetyki, wynajdywano nowe środki filmowego wyrazu, komplikowano fabuły, a wszystko po to, by wciągnąć widza w wir opowieści, zapewnić mu godziwą rozrywkę i targać jego emocjami, niczym tumanami piachu w Wichrze Sjöströma. A potem przyszła pierwsza ofensywa spod znaku nudziarzy, gdy po II wojnie światowej Włosi chcieli robić filmy, ale nie mieli ani pieniędzy ani możliwości, więc wzięli kamerę na miasto, zaczęli kręcić wszystko wokół, a potem nazwali to włoskim neorealizmem.

Jeanne Dielman (1975) czyli zgubne skutki prac domowych
Ale to była tylko forpoczta sił inwazyjnych, jeszcze dość niepewna w swych zapędach, wykorzystująca okres, w którym próbowano poskładać świat do kupy. Ludzkie dramaty i tragedie, zwierciadło życia postawione w kinowej sali, chęć dotknięcia prawdziwej egzystencji lub pocieszanie się, że ktoś na co dzień ma bardziej przerąbane niż my – cholera wie, co było w tym tak pociągającego. Faktem jest, że kino było w stanie otrzepać się z tego dramatycznego smęcenia i zaproponować również coś innego, wejść w nowy okres swego rozwoju. Bo czym były lata 50. i 60., jeśli nie najpłodniejszym okresem kina, gdy głowy puchły od nadmiaru pomysłów, a żadna idea nie wydawała się zbyt absurdalna. Chodzące drzewa, mordercze ryjówki, psychoanalityczne monstra, loty na Marsa – czegóż tu nie mieliśmy! Wystarczyło rzucić najbardziej nawet groteskowym pomysłem, zebrać ekipę, fundusze i kręcić, wpisując się złotymi zgłoskami w historię wieczornych seansów w gronie znajomych i wypadów do kina samochodowego. To był prawdziwy tryumf wyobraźni, nieograniczonej absolutnie żadnym sensem i logiką! Spektakl w stanie czystym, niekończący się karnawał znaczeń, pozbawiony piekła nadinterpretacji! A potem? Potem przyszła francuska Nowa Fala, która kino zwyczajnie zarżnęła.

Nagle okazało się, że widz nie powinien w kinie szukać wytchnienia ani emocji, tylko intelektualnej stymulacji i układania filmowych puzzli z tysięcy elementów, najlepiej z siedmiu różnych zestawów. Ktoś stwierdził, że fabuła jest zła, linearność jest zła i trzeba zrobić z nich harmonijkę, tnąc wzdłuż i wszerz, zupełnie jakby do rolki z taśmą dorwał się pijany montażysta lub ktoś, kto ową taśmę widział tylko na wystawie sklepowej. Wyszło na to, że rozrywka jest zła, bo to filisterskie, świadczy o bezguściu i posiadaniu pcheł, a im fabuła wymyślniejsza, bardziej wykoncypowana lub – nie dajcie bogowie! – całkiem zmyślona, tym pcheł więcej. Ogłoszono czas pogardy wobec anegdotyczności i widza, stawiając na piedestale reżyserskie ego, gdy twórcy kręcili filmy dla siebie, o sobie i ze sobą, a pretensjonalność i banał urosły do rangi – nomen omen – sztuki. Oczywiście nikt nie może zaprzeczyć, iż francuska nowa fala stanowiła milowy krok w rozwoju kinematografii, poszerzając i na nowo definiując możliwości kina. Pytanie tylko: czemu przy okazji całkowicie spieprzyła sposób jego odbioru? Ktoś mógłby zaprotestować: ale przecież o to właśnie chodzi! O sprzeciw wobec papki, śmieciowej produkcji mainstreamu, Transformersów kicających po wieżowcach jak małpy i kolejnych knotów M. Night Shyamalana! Wobec niekończącego się kalejdoskopu wybuchów, pościgów, burzonych budynków i tryskającej juchy!. Ale komu tę całą papkę zawdzięczamy? Tę atrofię historii, spójnych fabuł i wciągających opowieści, tę posuchę, dzięki której każdy rzemieślnik potrafiący sklecić sensowny, wciągający scenariusz witany jest niczym prorok zapowiadający przyjście kinematograficznego mesjasza? To zbywanie prostoty i rzemiosła (tak przecież niegdyś pożądanego) pogardliwym prychnięciem? To skojarzenia słowa „rozrywka” z niedojrzałością, mentalnym wyjałowieniem i żarciem popcornu? Pociotkom nowej fali to zawdzięczamy! Domorosłym krytykom filmowym, snobom i fircykom pragnącym pochwalić się swoją erudycją, głębią swego jestestwa, odprawiających szamańskie obrzędy ku czci Felliniego i Bergmana, by otoczyli ich ochroną na czas oglądania kolejnego Kapitana Ameryki.

Faster pussycat! Kill! Kill! (1965)
czyli guny, girlsy i samochody
Żyjemy w czasach wizualnego snobizmu, w których wyznacznikiem dobrego smaku jest zachwyt nad wielkimi kobyłami, próbującymi walczyć z czasem na każdej możliwej płaszczyźnie, melancholijnymi, głębokimi jak Bajkał, wstrząsającymi podstawami duszy człowieczej i skręcającymi mózg w spiralę. Ludzie oglądają więc te filmy, niektórzy nawet faktycznie traktują to jako kinematograficzne przeżycie, ale dla wielu jest to po prostu kolejny akt filmowego onanizmu, pozwalającego poczuć się lepiej w dyskusjach na filmwebie, nawet jeśli na większości tych kobył człowiek zasnął w połowie. I to w takim momencie! W momencie, kiedy kinematografia zatacza koło i wraca do swoich początków, kiedy liczył się przede wszystkim obraz. Nie obruszajmy się: wszyscy przeglądamy się w lustrze pierwszych dekad kina. Tyle, że to odbicie jest krzywe i potłuczone. Wizualna spektakularność mainstreamu rozsypuje się w drobny mak bez wsparcia dobrych opowieści i sprawnych scenarzystów. Z kolei  w kinie noemodernistycznym zredukowanie dialogu i opowiadanie obrazem idzie w parze z konserwatyzmem, emocjonalnym dystansem, przesadnym wykoncypowaniem i nudziarstwem. Czy nie ma więc nadziei w czasach tyranii nudy? Otóż chyba jest – siedzi w małych, zadymionych salkach, sącząc piwo i zajadając się chrupkami, oglądając klasyki kina lat 80. i szeroko je komentując. Próbuje wskrzesić socjalizującą funkcję filmu, grupowego oglądania i konfrontacji, refleksji natychmiastowej, zrodzonej z kinowego obycia i ducha zabawy, który nie ma nic wspólnego z koncepcją platońskiej jaskini – chyba, że trwałaby w niej nieustająca impreza. To doświadczenie kina żywego, oferującego poczucie przynależności i rozrywkę, której raczej nie dostarczy samotne ślęczenie przed monitorem, by pochwalić się zaliczeniem kolejnego klasyka.



Na pohybel snobom i nudziarzom!

Brak komentarzy: