Źródło: powergraph.pl |
Wit Szostak
Sto dni bez słońca
Ocena: 7,5/10
Pytanie:
jakie teksty są najcięższe do oceny? Niektórzy twierdzą, że te średnie.
Wiadomo: najlepiej, gdy powieść czy opowiadanie okażą się genialne bądź
skrajnie nieudane – wiadomo wtedy dokładnie, z czym mamy do czynienia, ocena
nie nastręcza problemów, wszyscy są zadowoleni. Ze średniakami jest kłopot, bo
mogą zawierać elementy interesujące, przetykane rozwiązaniami idiotycznymi lub
po prostu nijakimi. Ale może być gorzej – jak bowiem jasno ocenić książkę,
która intryguje pomysłem, zachwyca stylem, zaskakuje ciekawymi rozwiązaniami
fabularnymi, a jednocześnie oparta jest na koncepcie wywołującym chęć rozbicia
sobie głowy o kant biurka?
W Stu
dniach bez słońca Szostak przedstawia nam Lesława Srebronia – polskiego
akademika i polonistę, wyruszającego na odległe wyspy archipelagu Finneganów,
aby poświęcić się pracy nad swoim opus magnum: opracowaniu prozy Filipa
Włócznika, jednego z najciekawszych postaci współczesnej polskiej fantastyki.
Na miejscu okazuje się, że to, co z pozoru brał za coś w rodzaju zesłania, jest
darem od losu, jako że malutki uniwersytet St. Brendan tak naprawdę stanowi
ostoję europejskiej humanistyki, nieskażoną patologią postmodernizmu, gdzie
tęgie umysły nauki starają się dać odpór postępującemu upadkowi Zachodu, w
ciszy i spokoju przygotowując epokowe dzieła. Nic dziwnego, że Srebroń nie
posiada się z radości z racji wstąpienia do tego grona jako pełnoprawny członek
(fellow). Przynajmniej do czasu.
Powieść
opisywana jest jako „zjadliwa akademicka satyra” i czytając początkowe
fragmenty książki trudno nie śmiać się raz za razem. Perypetie Srebronia z
tweedem, przeprawy z goszczącą go panią Magee, poczucie zagubienia w nowym
środowisku i zachwyt nad możliwościami, jakie daje praca w tym naukowym
bastionie Europy – wszystko pozwala patrzeć na narratora jak na dziwnego,
odklejonego od rzeczywistości, ale pełnego pasji akademika. Człowieka
zmęczonego polskim uczelnianym piekiełkiem, wyścigiem po publikacje naukowe i
odbębnianiem pensum, który w tym swoim zagubieniu paradoksalnie odnajduje swoje
miejsce, nawet jeśli nadal tkwi w torach myślowych sprzed pół wieku. Srebroń
jawi się jako dziwak, ale całkiem sympatyczny, nawet jeśli wynika to głównie z
jego własnego wyobrażenia swojej osoby.
Jednak
po pewnym czasie iluzja zaczyna pękać: groteska, którą braliśmy za immanentną
część rzeczywistości, wypadkową obcości odległych wysp i akademickiego
ekscentryzmu, owszem okazuje się leżeć u podstaw świata – ale tylko tego
skonstruowanego w narracji Srebronia (jak na ironię, krytykowany postmodernizm
mógłby mu tutaj przybić piątkę). Wraz z rozwojem fabuły coraz wyraźniej widać,
że bohater funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, budując swoją własną wizję
rzeczywistości, niewzruszoną nawet wobec powtarzających się raz za razem
czołowych zderzeń z rzeczywistością „obiektywną”, popadając w pułapkę piętrowej
nadinterpretacji najprostszych nawet zdarzeń. Ta zabawna, absurdalna warstwa
zdziera się jak farba, po kawałku, odsłaniając obraz odmienny od tego, który
Srebroń przedstawiał w dzienniku: małego, zapyziałego uniwersytetu na końcu
świata, gdzie kadra akademicka wygodnie się zadekowała, egzystując na zupełnych
obrzeżach nauki w miłym, wygodnym letargu. Co gorsza, ta smutna groteskowość
bohatera odmawiającego porzucenia swojej wizji świata z czasem narasta,
pęczniejąc, nawarstwiając kolejne żenujące przypadki, aż do nieodwołalnej
kulminacji, gdzie narracja akedemika ostatecznie będzie musiała skonfrontować
się z „prawdą”, odsłaniając swoją sztuczność. Jednak to „zwycięstwo” nie
przynosi satysfakcji – przynajmniej mnie: kwestia gustu, ale bardzo nie lubię,
gdy bohater robi z siebie idiotę, gdy własny egocentryzm wpędza go w głupie
sytuacje, a jego wysiłki zostają zniweczone – a to właśnie dzieje się z narratorem:
staje się odklejonym od rzeczywistości pośmiewiskiem.
Odczucie
to nie słabnie, mimo że bardzo chciałbym Srebronia nie lubić. Bo i jak tu go
lubić? Ego wielkości słonia, absolutny brak subtelności i wyczucia stylu,
małostkowość, czysta złośliwość przebrana za ironię, przesadne mniemanie o swej
atrakcyjności, by nie wspomnieć o podejściu do ludności Finneganów, będącym
połączeniem zachowania XIX-wiecznego etnografa i kolonizatora – wymieniać można
długo. Bohater zdaje się skupiać w sobie i uosabiać przywary różnych grup:
akademików – z ich myślowym zakonserwowaniem i poczuciem dziejowej misji;
fantastów – z przekonaniem o przełomowości miernych czytadeł i fanowskim
ubóstwieniem; Polaków – z nastawieniem „ale głupi ci Rzymianie” i koniecznością
trzymania się z krajanami, a wszystko to jest jeszcze groteskowo wyolbrzymione.
A mimo to odarcie rzeczywistości z filtru, przez jaki patrzy Srebroń, wcale nie
cieszy. Nawet jeśli zachowuje się jak dureń i łamaga, nawet jeśli jest
koszmarnym konfabulatorem, interpretującym (kreującym?) wydarzenia dla własnych
korzyści, to ostatecznie odczuwamy w stosunku do niego jakąś nutę sympatii –
przede wszystkim dzięki żywej, świetnie prowadzonej narracji. Opisując styl
Szostaka w Stu dniach bez słońca chciałoby się napisać, że jest
raczej prosty i bardzo przystępny, ale byłoby to pewnego rodzaju uproszczenie:
zachowuje się tu raczej jak rasowy gawędziarz, wybierający ciekawe anegdotki,
akcentujący pewne wydarzenia i umniejszający inne, okraszając je potokiem
kwiecistych porównań, bądź przeciwnie – pozostając rzeczowym i zwięzłym. A przy
tym całkowicie niewiarygodnym. Zresztą ów brak zaufania do narratora też
zostaje niejednokrotnie wykorzystany do tego, żeby pograć sobie nie ze
Srebroniem, ale z czytelnikiem – zwłaszcza w końcowych partiach książki, gdzie
iluzja bohatera już prawie się rozpadła. Szostak podrzuca wtedy jeden, dwa
motywy, których statusu w zasadzie nie da się określić: czy to faktycznie tylko
majaki akademika, czy może faktycznie coś w tym jest? Z jednej strony to myśl
absurdalna, ale z drugiej wszystko pasuje! Więc może Srebroń jednak nie jest AŻ
takim wariatem?
Sto
dni bez słońca to powieść… dziwna. A może po prostu nietypowa. Wciąga
od pierwszych stron, dając się porwać narracji polskiego badacza prozy
Włócznika, rozbawiając groteskową wizją Finneganów, dając radość z wyłapywania
kolejnych szpil wbijanych różnym środowiskom… by następnie rzucić sceną, po
której przez kolejny dzień strach czytać dalej. Irytuje postacią Srebronia i
jego miłością własną, a za chwilę każe modlić się, by kolejna kompromitacja
bohatera nie była większa od poprzedniej. Bawi, budzi złość, a na koniec
sprawia, że człowiekowi robi się smutno. Nie wiem, czy jest to najlepsza
książka Szostaka, ale jeśli rozważać poziom powieści na podstawie wzbudzanych
przez lekturę emocji, to na pewno jest to rzecz co najmniej dobra. Mnie co
prawda momentami przyprawiała o zgrzytanie zębów, ale jeśli nie jesteście
zrażeni do idei bohatera robiącego z siebie durnia na własne życzenie, to do
ostatecznej oceny możecie dodać pół oczka. A potem iść do księgarni.
Podziękowania dla wydawnictwa Powergraph
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz