Viv

Viv

niedziela, 27 kwietnia 2014

[RECENZJA] Sto dni bez słońca, czyli ratujmy cywilizację Zachodu

Źródło: powergraph.pl

Wit Szostak
Sto dni bez słońca

Ocena: 7,5/10

Pytanie: jakie teksty są najcięższe do oceny? Niektórzy twierdzą, że te średnie. Wiadomo: najlepiej, gdy powieść czy opowiadanie okażą się genialne bądź skrajnie nieudane – wiadomo wtedy dokładnie, z czym mamy do czynienia, ocena nie nastręcza problemów, wszyscy są zadowoleni. Ze średniakami jest kłopot, bo mogą zawierać elementy interesujące, przetykane rozwiązaniami idiotycznymi lub po prostu nijakimi. Ale może być gorzej – jak bowiem jasno ocenić książkę, która intryguje pomysłem, zachwyca stylem, zaskakuje ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, a jednocześnie oparta jest na koncepcie wywołującym chęć rozbicia sobie głowy o kant biurka?

W Stu dniach bez słońca Szostak przedstawia nam Lesława Srebronia – polskiego akademika i polonistę, wyruszającego na odległe wyspy archipelagu Finneganów, aby poświęcić się pracy nad swoim opus magnum: opracowaniu prozy Filipa Włócznika, jednego z najciekawszych postaci współczesnej polskiej fantastyki. Na miejscu okazuje się, że to, co z pozoru brał za coś w rodzaju zesłania, jest darem od losu, jako że malutki uniwersytet St. Brendan tak naprawdę stanowi ostoję europejskiej humanistyki, nieskażoną patologią postmodernizmu, gdzie tęgie umysły nauki starają się dać odpór postępującemu upadkowi Zachodu, w ciszy i spokoju przygotowując epokowe dzieła. Nic dziwnego, że Srebroń nie posiada się z radości z racji wstąpienia do tego grona jako pełnoprawny członek (fellow). Przynajmniej do czasu.

Powieść opisywana jest jako „zjadliwa akademicka satyra” i czytając początkowe fragmenty książki trudno nie śmiać się raz za razem. Perypetie Srebronia z tweedem, przeprawy z goszczącą go panią Magee, poczucie zagubienia w nowym środowisku i zachwyt nad możliwościami, jakie daje praca w tym naukowym bastionie Europy – wszystko pozwala patrzeć na narratora jak na dziwnego, odklejonego od rzeczywistości, ale pełnego pasji akademika. Człowieka zmęczonego polskim uczelnianym piekiełkiem, wyścigiem po publikacje naukowe i odbębnianiem pensum, który w tym swoim zagubieniu paradoksalnie odnajduje swoje miejsce, nawet jeśli nadal tkwi w torach myślowych sprzed pół wieku. Srebroń jawi się jako dziwak, ale całkiem sympatyczny, nawet jeśli wynika to głównie z jego własnego wyobrażenia swojej osoby.

Jednak po pewnym czasie iluzja zaczyna pękać: groteska, którą braliśmy za immanentną część rzeczywistości, wypadkową obcości odległych wysp i akademickiego ekscentryzmu, owszem okazuje się leżeć u podstaw świata – ale tylko tego skonstruowanego w narracji Srebronia (jak na ironię, krytykowany postmodernizm mógłby mu tutaj przybić piątkę). Wraz z rozwojem fabuły coraz wyraźniej widać, że bohater funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, budując swoją własną wizję rzeczywistości, niewzruszoną nawet wobec powtarzających się raz za razem czołowych zderzeń z rzeczywistością „obiektywną”, popadając w pułapkę piętrowej nadinterpretacji najprostszych nawet zdarzeń. Ta zabawna, absurdalna warstwa zdziera się jak farba, po kawałku, odsłaniając obraz odmienny od tego, który Srebroń przedstawiał w dzienniku: małego, zapyziałego uniwersytetu na końcu świata, gdzie kadra akademicka wygodnie się zadekowała, egzystując na zupełnych obrzeżach nauki w miłym, wygodnym letargu. Co gorsza, ta smutna groteskowość bohatera odmawiającego porzucenia swojej wizji świata z czasem narasta, pęczniejąc, nawarstwiając kolejne żenujące przypadki, aż do nieodwołalnej kulminacji, gdzie narracja akedemika ostatecznie będzie musiała skonfrontować się z „prawdą”, odsłaniając swoją sztuczność. Jednak to „zwycięstwo” nie przynosi satysfakcji – przynajmniej mnie: kwestia gustu, ale bardzo nie lubię, gdy bohater robi z siebie idiotę, gdy własny egocentryzm wpędza go w głupie sytuacje, a jego wysiłki zostają zniweczone – a to właśnie dzieje się z narratorem: staje się odklejonym od rzeczywistości pośmiewiskiem.

Odczucie to nie słabnie, mimo że bardzo chciałbym Srebronia nie lubić. Bo i jak tu go lubić? Ego wielkości słonia, absolutny brak subtelności i wyczucia stylu, małostkowość, czysta złośliwość przebrana za ironię, przesadne mniemanie o swej atrakcyjności, by nie wspomnieć o podejściu do ludności Finneganów, będącym połączeniem zachowania XIX-wiecznego etnografa i kolonizatora – wymieniać można długo. Bohater zdaje się skupiać w sobie i uosabiać przywary różnych grup: akademików – z ich myślowym zakonserwowaniem i poczuciem dziejowej misji; fantastów – z przekonaniem o przełomowości miernych czytadeł i fanowskim ubóstwieniem; Polaków – z nastawieniem „ale głupi ci Rzymianie” i koniecznością trzymania się z krajanami, a wszystko to jest jeszcze groteskowo wyolbrzymione. A mimo to odarcie rzeczywistości z filtru, przez jaki patrzy Srebroń, wcale nie cieszy. Nawet jeśli zachowuje się jak dureń i łamaga, nawet jeśli jest koszmarnym konfabulatorem, interpretującym (kreującym?) wydarzenia dla własnych korzyści, to ostatecznie odczuwamy w stosunku do niego jakąś nutę sympatii – przede wszystkim dzięki żywej, świetnie prowadzonej narracji. Opisując styl Szostaka w Stu dniach bez słońca chciałoby się napisać, że jest raczej prosty i bardzo przystępny, ale byłoby to pewnego rodzaju uproszczenie: zachowuje się tu raczej jak rasowy gawędziarz, wybierający ciekawe anegdotki, akcentujący pewne wydarzenia i umniejszający inne, okraszając je potokiem kwiecistych porównań, bądź przeciwnie – pozostając rzeczowym i zwięzłym. A przy tym całkowicie niewiarygodnym. Zresztą ów brak zaufania do narratora też zostaje niejednokrotnie wykorzystany do tego, żeby pograć sobie nie ze Srebroniem, ale z czytelnikiem – zwłaszcza w końcowych partiach książki, gdzie iluzja bohatera już prawie się rozpadła. Szostak podrzuca wtedy jeden, dwa motywy, których statusu w zasadzie nie da się określić: czy to faktycznie tylko majaki akademika, czy może faktycznie coś w tym jest? Z jednej strony to myśl absurdalna, ale z drugiej wszystko pasuje! Więc może Srebroń jednak nie jest AŻ takim wariatem?


Sto dni bez słońca to powieść… dziwna. A może po prostu nietypowa. Wciąga od pierwszych stron, dając się porwać narracji polskiego badacza prozy Włócznika, rozbawiając groteskową wizją Finneganów, dając radość z wyłapywania kolejnych szpil wbijanych różnym środowiskom… by następnie rzucić sceną, po której przez kolejny dzień strach czytać dalej. Irytuje postacią Srebronia i jego miłością własną, a za chwilę każe modlić się, by kolejna kompromitacja bohatera nie była większa od poprzedniej. Bawi, budzi złość, a na koniec sprawia, że człowiekowi robi się smutno. Nie wiem, czy jest to najlepsza książka Szostaka, ale jeśli rozważać poziom powieści na podstawie wzbudzanych przez lekturę emocji, to na pewno jest to rzecz co najmniej dobra. Mnie co prawda momentami przyprawiała o zgrzytanie zębów, ale jeśli nie jesteście zrażeni do idei bohatera robiącego z siebie durnia na własne życzenie, to do ostatecznej oceny możecie dodać pół oczka. A potem iść do księgarni.    

Podziękowania dla wydawnictwa Powergraph 
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

Brak komentarzy: