Viv

Viv

sobota, 14 lutego 2015

[FILM] Duży ekran, mały ekran #19

John Wick (2014)
Dawid Leitch, Chad Stahelski

W Johnie Wicku wszystko ma klasę - poczynając od bohatera

Nawet nie będę ukrywał, że podchodziłem do tego filmu z olbrzymim dystansem. Opowieść o niemal legendarnym zabójcy, który mści się na mafii za śmierć swojego psa? I to z Keanu Reevesem w roli głównej? Bez przesady, to brzmi jak opis parodii kina akcji! A tu psikus: John Wick okazał się filmem nie tylko dobrym, ale i nadzwyczaj urokliwym. Pal licho efektownie zrealizowane sceny walk oraz strzelanin (sekwencja w Red Circle to jedna z lepszych rzeczy, jakie można było ostatnio w tego typu produkcjach zobaczyć) – obraz zgarnia pulę już za strategię przyjętą na poziomie konstrukcji. Film Leitcha & Stahelskiego to istna kopalnia klisz gatunkowych, ale przepuszczonych przez filtr popkultury, dzięki czemu nabrały one wręcz komiksowego przerysowania, chwilami balansując na granicy przesady, ale nigdy jej nie przekraczając. Mamy środowisko płatnych zabójców? Świetnie, damy im „firmowy” hotel z ekskluzywną obsługą, gdzie będą mogli odpocząć, zabawić się i przygotować do roboty.  Główny bohater to legenda w branży? No dobra, ale musi mieć odpowiedni przydomek… może „Baba Jaga”? No i finał musi być odpowiednio efektowny… co powiecie pojedynek w rzęsistym deszczu niczym w filmach Kurosawy, na tle nieba przecinanego błyskawicami? Najzabawniejsze jednak, że całe to przerysowanie na poziomie konwencji jest skontrastowane z powagą na poziomie samej fabuły: w rezultacie otrzymujemy produkcję jawiącą się jako świetna zabawa schematem kina akcji, zrealizowaną na wysokim poziomie technicznym, a jednocześnie – przy całym swoim przerysowaniu – nie próbującą traktować widza jak idioty. Kto wie, może to oznaka powrotu Keanu Reevesa, któremu zdecydowanie lepiej w gustownym garniturze, niż samurajskich łachach z 47 Roninów...

Big Hero 6 (2014)
Don Hall, Chris Williams

Cóż, nie tylko naszej służbie zdrowia się nie spieszy...

Ciekawy byłem, co zaproponuje Disney po olbrzymim sukcesie Frozen: czy pójdzie dalej w stronę rozbijania schematów, które studio samo pomagało budować, czy też cofnie się w stronę produkcji bardziej zachowawczych. W Big Hero 6 widać próbę pogodzenia tych dwóch wariantów. Nową produkcję Disneya można w skrócie opisać jako najlepszy film Marvela, którego nie nakręcił Marvel i nie będzie to przesadą, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak wiele odniesień i cytatów można w nim odnaleźć (zwłaszcza do Iron Mana i Avengers). Ma to swoje mankamenty: wątek z grupą przyjaciół próbujących powstrzymać „tego złego w masce Kabuki” mocno wpisuje się w schemat „od zera do bohatera” i krąży wokół motywu zdobywania pewności siebie, umiejętności współpracy i przekonania o konieczności dokonywania ofiar, ale jego efektowna oprawa i brak zadęcia pozwalają śledzić go z satysfakcją. Zwłaszcza, że połączono go z pomysłową warstwą warstwa wizualną, integrującą w sobie amerykańskie oraz japońskie motywy kulturowe, poczynając od samego miejsca akcji, będącego synteza San Francisco oraz Tokyo. Skutkuje to może pomysłami, na temat których mieliby coś do powiedzenia orientaliści (wiecznie kwitnące wiśnie, most z przęsłami w kształcie bramy tori), ale efekt tej syntezy jest na tyle ciekawy i świeży, że takie zagrywki nie przeszkadzają. Ba – niektóre patenty, jak np. turbiny powietrzne w kształcie latawców – są wręcz rewelacyjne. Jednak obok wątku suberbohaterskiego jest jeszcze wątek relacji Hiro z bratem, który – do pewnego stopnia – można nazwać lustrzanym odbiciem relacji Anny i Elsy z Frozen: podczas gdy ten ostatni koncentrował się m.in. na odbudowywaniu więzi między siostrami, poszukiwaniach i radzeniu sobie z poczuciem wyobcowania, Big Hero 6 pokazuje walkę z poczuciem utraty. Hiro z początku jawi się jako egocentryczny cwaniak, rwący strumień energii, który potrzebuje ukierunkowania – to zaś przychodzi ze strony Tadashiego, który jednak nie naciska ani nie poucza, pokazuje natomiast możliwości i potencjalne drogi, stanowiąc drogowskaz, ale i źródło oparcia dla młodszego brata. Film portretuje możliwe sposoby radzenia sobie ze stratą: rezygnacje i wycofanie, zapalczywą chęć znalezienia przyczyn wypadku, wreszcie agresję i poczucie krzywdy, unikając jednak – moim zdaniem – zbytniego sentymentalizmu oraz tanich chwytów. Mam tylko nadzieję, że dla większości ludzi element ten nie umknie w trakcie podziwiania pomysłów grafików oraz efektownych sekwencji akcji.

Mapy gwiazd (2014)
David Cronenberg

Konia z rzędem temu, kto chciałby,
aby bohater Cusacka dawał mu porady życiowe

Cronenberg znów dostarcza. Po zimnym i wykoncypowanym Cosmopolis, w którym skazywał bohatera na egzystencję w świecie idei pozbawionych fizycznych odniesień, tym razem reżyser podkręcił ogień… i zabrał się za Hollywood. Umówmy się: filmy Kanadyjczyka nigdy nie są łatwe, a już na pewno nie przyjemne, a jeśli bohaterowie nie mają problemów z własną psychiką, na pewno ma je otaczający ich świat. Jednak rzeczywistość filmowego showbiznesu, którą kreśli w Mapach gwiazd jest wręcz koszmarna, wypełniona hipokryzją, łgarstwem, pogonią za sławą i zwyczajnym skurwysyństwem. Leży gdzieś pomiędzy artystyczną konfabulacją, a żywym, celebryckim mięsem wprost z plotkarskich portali i kolorowych magazynów; niby fikcyjny, a jednak skonstruowany tak, iż widz nie ma problemów ze znalezieniem realnych odpowiedników młodej gwiazdy rozpuszczonej przez wielką kasę, podstarzałej aktorki wykorzystującej każdą okazję czy charyzmatycznego szarlatana spod znaku treningu woli. Trudno tutaj znaleźć postać, którą dałoby się chociaż polubić: co krok jeśli nie hiena cmentarna, to kombinator, jak nie kłamca, to rozpuszczony bachor; jak na ironię, jedyna postać, z którą można by sympatyzować, ma łatkę wariatki i wannabe morderczyni… A jednocześnie, w całym tym cyrku świństw, Cronenbergowi nie brak ironii: nie tylko dlatego, iż każe hollywoodzkim gwiazdom grać własne krzywe odbicie, ale wpisuje je w iście szekspirowski dramat, pełen miłości, nienawiści i szaleństwa, gdzie za grzechy rodziców płacą ich dzieci, a duchy zmarłych przychodzą nawiedzać żywych. I to wszystko na tle dramatu rodzinnego Weissów, naznaczonych grzechem założycielskim; rodziny żyjącej w złudzeniu, której ekshibicjonizm  i światowość kontrastują z szafą pełna trupów przeszłości – ale czegóż się spodziewać po świecie, gdzie liczy się głównie wizerunek, sznyt, mocne plecy i dobrze podłożona świnia? Nie, Mapy gwiazd zdecydowanie nie są przyjemnym filmem. Nie są również rozprawą z Hollywood, choć niewątpliwie Cronenberg dość wyraźnie pokazuje, co o nim myśli. Fabryka Snów staje się jednak idealnym narzędziem do opowiedzenia o świecie opartym na fałszu i podtrzymywanym przez zinstytucjonalizowaną niemal hipokryzję, która jednak nie chroni przed ostatecznym szaleństwem. Mocne kino.

Niezniszczalni 3 (2014)
Patrick Hughes

Porównywania "kto ma większe" tutaj sporo...
tylko czemu nigdzie to nie prowadzi?


Nie owijajmy w bawełnę: Niezniszczalni 3 to nawet nie odgrzewany kotlet – to kawał mięsa, który ktoś próbował wskrzesić elektrowstrząsami i powołał do życia monstrum. Już pierwsza sekwencja, w której chłopaki uwalniają jednego ze starych Niezniszczalnych, jest bardzo znamienna: z jednej strony stanowi ekstrakt pojawiających się w fabule motywów: widm przeszłości, konieczności skonfrontowania się z własnymi możliwościami, przyjaźni, strachu przed poczuciem straty. Z drugiej jednak boleśnie odsłania dwie podstawowe bolączki tego filmu: przesadę i koszmarną skrótowość. Nie zrozumcie mnie źle: wiem, że te filmy mają być przegięte. Rozmawiamy przecież o produkcji z kilkunastoma gwiazdorami kina akcji, wcielającymi się w specjalistów od obracania w pył prywatnych armii. Ale w momencie gdy owa przesada nie tylko rozsadza konstrukcję dramaturgiczną obrazu, ale również wyciera zdrowym rozsądkiem podłogę, pojawia się problem, z którym żadne zawieszenie niewiary raczej sobie nie poradzi. Zresztą, wystarczy popatrzeć, ileż w tym filmie koszmarnego CGI. Drugim elementem, w którym zdecydowanie przesadzono, to ilość bohaterów. Pomysł przeciwstawienia sobie starej ekipy i grupy młodziaków może i był ciekawy na papierze, może i mógłby zdynamizować całość, ale koniec końców całkowicie nie wypalił. Czemu? Ano z powodu wspomnianej skrótowości. Po prostu nie ma czasu, aby zrobić sensowną ekspozycję bohaterów, zarysować ich charaktery, tchnąć w nich życie, a jednocześnie zostawić miejsce dla „seniorów” i interakcje między dwiema ekipami. Efekt? Każda z gwiazd (będące przecież podstawą tej serii!) dostaje raptem skrawek czasu ekranowego, a moją uwagę przykuć mają młodziaki, której to uwagi przykuć oczywiście nie mogą, ponieważ nikt nie pokusił się o sprawienie, by mi na nich zależało! Ja naprawdę jestem w stanie wiele wybaczyć takiemu „geriatrycznemu” kinu akcji, ale do tego potrzeba czegoś, co wciśnie mnie w fotel i pokaże, że naprawdę warto to oglądać. Jak cudownie przerysowany Wesley Snipes żartujący ze swojej odsiadki, Mel Gibson tak twardy i zły, że mógłby zębami kruszyć diamenty, scena przesłuchania w furgonetce, mająca więcej dramaturgii niż wszystkie sceny akcji razem wzięte lub sekwencja z Niezniszczalnymi próbującymi poradzić sobie z syndromem odstawienia i bezczynności… Ale potem film wraca do rozwałki, przypominając, czym tak naprawdę jest: średnio emocjonującym, pozbawionym klimatu bublem, obiecującym staroszkolną rozwałkę w towarzystwie idoli dzieciństwa, a dostarczającym jedynie irytującej sieczki, z bohaterami przelatującymi przed oczami jak pola w Kole Fortuny. 

Brak komentarzy: