John Wick (2014)
Dawid Leitch, Chad Stahelski
![]() |
W Johnie Wicku wszystko ma klasę - poczynając od bohatera |
Nawet
nie będę ukrywał, że podchodziłem do tego filmu z olbrzymim dystansem. Opowieść
o niemal legendarnym zabójcy, który mści się na mafii za śmierć swojego psa? I
to z Keanu Reevesem w roli głównej? Bez przesady, to brzmi jak opis parodii
kina akcji! A tu psikus: John Wick okazał się filmem nie
tylko dobrym, ale i nadzwyczaj urokliwym. Pal licho efektownie zrealizowane
sceny walk oraz strzelanin (sekwencja w Red Circle to jedna z lepszych rzeczy,
jakie można było ostatnio w tego typu produkcjach zobaczyć) – obraz zgarnia
pulę już za strategię przyjętą na poziomie konstrukcji. Film Leitcha &
Stahelskiego to istna kopalnia klisz gatunkowych, ale przepuszczonych przez
filtr popkultury, dzięki czemu nabrały one wręcz komiksowego przerysowania,
chwilami balansując na granicy przesady, ale nigdy jej nie przekraczając. Mamy
środowisko płatnych zabójców? Świetnie, damy im „firmowy” hotel z ekskluzywną
obsługą, gdzie będą mogli odpocząć, zabawić się i przygotować do roboty. Główny bohater to legenda w branży? No dobra,
ale musi mieć odpowiedni przydomek… może „Baba Jaga”? No i finał musi być
odpowiednio efektowny… co powiecie pojedynek w rzęsistym deszczu niczym w
filmach Kurosawy, na tle nieba przecinanego błyskawicami? Najzabawniejsze
jednak, że całe to przerysowanie na poziomie konwencji jest skontrastowane z
powagą na poziomie samej fabuły: w rezultacie otrzymujemy produkcję jawiącą się
jako świetna zabawa schematem kina akcji, zrealizowaną na wysokim poziomie
technicznym, a jednocześnie – przy całym swoim przerysowaniu – nie próbującą
traktować widza jak idioty. Kto wie, może to oznaka powrotu Keanu Reevesa,
któremu zdecydowanie lepiej w gustownym garniturze, niż samurajskich łachach z 47
Roninów...
Big
Hero 6 (2014)
Don Hall, Chris Williams
![]() |
Cóż, nie tylko naszej służbie zdrowia się nie spieszy... |
Ciekawy
byłem, co zaproponuje Disney po olbrzymim sukcesie Frozen: czy pójdzie dalej
w stronę rozbijania schematów, które studio samo pomagało budować, czy też
cofnie się w stronę produkcji bardziej zachowawczych. W Big Hero 6 widać próbę
pogodzenia tych dwóch wariantów. Nową produkcję Disneya można w skrócie opisać
jako najlepszy film Marvela, którego nie nakręcił Marvel i nie będzie to
przesadą, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak wiele odniesień i cytatów można w nim
odnaleźć (zwłaszcza do Iron Mana i Avengers). Ma to swoje
mankamenty: wątek z grupą przyjaciół próbujących powstrzymać „tego złego w
masce Kabuki” mocno wpisuje się w schemat „od zera do bohatera” i krąży wokół motywu
zdobywania pewności siebie, umiejętności współpracy i przekonania o
konieczności dokonywania ofiar, ale jego efektowna oprawa i brak zadęcia pozwalają
śledzić go z satysfakcją. Zwłaszcza, że połączono go z pomysłową warstwą
warstwa wizualną, integrującą w sobie amerykańskie oraz japońskie motywy
kulturowe, poczynając od samego miejsca akcji, będącego synteza San Francisco
oraz Tokyo. Skutkuje to może pomysłami, na temat których mieliby coś do
powiedzenia orientaliści (wiecznie kwitnące wiśnie, most z przęsłami w
kształcie bramy tori), ale efekt tej syntezy jest na tyle ciekawy i świeży, że takie
zagrywki nie przeszkadzają. Ba – niektóre patenty, jak np. turbiny powietrzne w
kształcie latawców – są wręcz rewelacyjne. Jednak obok wątku suberbohaterskiego
jest jeszcze wątek relacji Hiro z bratem, który – do pewnego stopnia – można
nazwać lustrzanym odbiciem relacji Anny i Elsy z Frozen: podczas gdy ten
ostatni koncentrował się m.in. na odbudowywaniu więzi między siostrami, poszukiwaniach
i radzeniu sobie z poczuciem wyobcowania, Big Hero 6 pokazuje walkę z
poczuciem utraty. Hiro z początku jawi się jako egocentryczny cwaniak, rwący
strumień energii, który potrzebuje ukierunkowania – to zaś przychodzi ze strony
Tadashiego, który jednak nie naciska ani nie poucza, pokazuje natomiast
możliwości i potencjalne drogi, stanowiąc drogowskaz, ale i źródło oparcia dla
młodszego brata. Film portretuje możliwe sposoby radzenia sobie ze stratą:
rezygnacje i wycofanie, zapalczywą chęć znalezienia przyczyn wypadku, wreszcie
agresję i poczucie krzywdy, unikając jednak – moim zdaniem – zbytniego
sentymentalizmu oraz tanich chwytów. Mam tylko nadzieję, że dla większości
ludzi element ten nie umknie w trakcie podziwiania pomysłów grafików oraz
efektownych sekwencji akcji.
Mapy
gwiazd (2014)
David Cronenberg
![]() |
Konia z rzędem temu, kto chciałby, aby bohater Cusacka dawał mu porady życiowe |
Cronenberg
znów dostarcza. Po zimnym i wykoncypowanym Cosmopolis, w którym skazywał
bohatera na egzystencję w świecie idei pozbawionych fizycznych odniesień, tym
razem reżyser podkręcił ogień… i zabrał się za Hollywood. Umówmy się: filmy
Kanadyjczyka nigdy nie są łatwe, a już na pewno nie przyjemne, a jeśli
bohaterowie nie mają problemów z własną psychiką, na pewno ma je otaczający ich
świat. Jednak rzeczywistość filmowego showbiznesu, którą kreśli w Mapach
gwiazd jest wręcz koszmarna, wypełniona hipokryzją, łgarstwem, pogonią
za sławą i zwyczajnym skurwysyństwem. Leży gdzieś pomiędzy artystyczną
konfabulacją, a żywym, celebryckim mięsem wprost z plotkarskich portali i
kolorowych magazynów; niby fikcyjny, a jednak skonstruowany tak, iż widz nie ma
problemów ze znalezieniem realnych odpowiedników młodej gwiazdy rozpuszczonej
przez wielką kasę, podstarzałej aktorki wykorzystującej każdą okazję czy
charyzmatycznego szarlatana spod znaku treningu woli. Trudno tutaj znaleźć
postać, którą dałoby się chociaż polubić: co krok jeśli nie hiena cmentarna, to
kombinator, jak nie kłamca, to rozpuszczony bachor; jak na ironię, jedyna postać,
z którą można by sympatyzować, ma łatkę wariatki i wannabe morderczyni… A jednocześnie, w całym tym cyrku świństw,
Cronenbergowi nie brak ironii: nie tylko dlatego, iż każe hollywoodzkim
gwiazdom grać własne krzywe odbicie, ale wpisuje je w iście szekspirowski
dramat, pełen miłości, nienawiści i szaleństwa, gdzie za grzechy rodziców płacą
ich dzieci, a duchy zmarłych przychodzą nawiedzać żywych. I to wszystko na tle
dramatu rodzinnego Weissów, naznaczonych grzechem założycielskim; rodziny
żyjącej w złudzeniu, której ekshibicjonizm
i światowość kontrastują z szafą pełna trupów przeszłości – ale czegóż
się spodziewać po świecie, gdzie liczy się głównie wizerunek, sznyt, mocne
plecy i dobrze podłożona świnia? Nie, Mapy gwiazd zdecydowanie nie są przyjemnym filmem. Nie są również
rozprawą z Hollywood, choć niewątpliwie Cronenberg dość wyraźnie pokazuje, co o
nim myśli. Fabryka Snów staje się jednak idealnym narzędziem do opowiedzenia o
świecie opartym na fałszu i podtrzymywanym przez zinstytucjonalizowaną niemal
hipokryzję, która jednak nie chroni przed ostatecznym szaleństwem. Mocne kino.
Niezniszczalni
3 (2014)
Patrick Hughes
![]() |
Porównywania "kto ma większe" tutaj sporo... tylko czemu nigdzie to nie prowadzi? |
Nie
owijajmy w bawełnę: Niezniszczalni 3 to
nawet nie odgrzewany kotlet – to kawał mięsa, który ktoś próbował wskrzesić
elektrowstrząsami i powołał do życia monstrum. Już pierwsza sekwencja, w której
chłopaki uwalniają jednego ze starych Niezniszczalnych, jest bardzo znamienna:
z jednej strony stanowi ekstrakt pojawiających się w fabule motywów: widm
przeszłości, konieczności skonfrontowania się z własnymi możliwościami,
przyjaźni, strachu przed poczuciem straty. Z drugiej jednak boleśnie odsłania
dwie podstawowe bolączki tego filmu: przesadę i koszmarną skrótowość. Nie
zrozumcie mnie źle: wiem, że te filmy mają być przegięte. Rozmawiamy przecież o
produkcji z kilkunastoma gwiazdorami kina akcji, wcielającymi się w
specjalistów od obracania w pył prywatnych armii. Ale w momencie gdy owa
przesada nie tylko rozsadza konstrukcję dramaturgiczną obrazu, ale również
wyciera zdrowym rozsądkiem podłogę, pojawia się problem, z którym żadne
zawieszenie niewiary raczej sobie nie poradzi. Zresztą, wystarczy popatrzeć,
ileż w tym filmie koszmarnego CGI. Drugim elementem, w którym zdecydowanie
przesadzono, to ilość bohaterów. Pomysł przeciwstawienia sobie starej ekipy i
grupy młodziaków może i był ciekawy na papierze, może i mógłby zdynamizować
całość, ale koniec końców całkowicie nie wypalił. Czemu? Ano z powodu
wspomnianej skrótowości. Po prostu nie ma czasu, aby zrobić sensowną ekspozycję
bohaterów, zarysować ich charaktery, tchnąć w nich życie, a jednocześnie
zostawić miejsce dla „seniorów” i interakcje między dwiema ekipami. Efekt?
Każda z gwiazd (będące przecież podstawą tej serii!) dostaje raptem skrawek
czasu ekranowego, a moją uwagę przykuć mają młodziaki, której to uwagi przykuć
oczywiście nie mogą, ponieważ nikt nie pokusił się o sprawienie, by mi na nich
zależało! Ja naprawdę jestem w stanie wiele wybaczyć takiemu „geriatrycznemu”
kinu akcji, ale do tego potrzeba czegoś, co wciśnie mnie w fotel i pokaże, że
naprawdę warto to oglądać. Jak cudownie przerysowany Wesley Snipes żartujący ze
swojej odsiadki, Mel Gibson tak twardy i zły, że mógłby zębami kruszyć
diamenty, scena przesłuchania w furgonetce, mająca więcej dramaturgii niż
wszystkie sceny akcji razem wzięte lub sekwencja z Niezniszczalnymi próbującymi
poradzić sobie z syndromem odstawienia i bezczynności… Ale potem film wraca do
rozwałki, przypominając, czym tak naprawdę jest: średnio emocjonującym,
pozbawionym klimatu bublem, obiecującym staroszkolną rozwałkę w towarzystwie
idoli dzieciństwa, a dostarczającym jedynie irytującej sieczki, z bohaterami
przelatującymi przed oczami jak pola w Kole Fortuny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz