Viv

Viv

poniedziałek, 12 marca 2012

John Carter: W mackach Marsa.

John Carter (2012) Andrew Stanton

Ocena: 6/10

Nie lubię oglądać filmowych adaptacji książek, których nie czytałem – nigdy wtedy nie wiem, czy za potknięcia fabularne i brak logiki obwiniać pisarza czy reżysera. Zwłaszcza, gdy mam do czynienia – jak w przypadku Johna Cartera – z wysokobudżetowym filmem, wyreżyserowanym przez utytułowanego twórcę animacji dla studia kojarzonego przede wszystkim z produkcjami dla dzieci, opowiadającymi proste historie zwykłych ludzi z banalnymi problemami. Powiedzmy sobie szczerze – nowy obraz Andrew Stantona mógł się okazać ogromnym hitem lub zupełną klapą. Ostatecznie plasuje się w pół drogi między tymi biegunami, ale niekoniecznie dobrze mu to służy...


Jedną z największych bolączek Johna Cartera jest fabuła, złożona z do cna zgranych klisz. Oczywiście trzeba mieć świadomość, kiedy powstała oryginalna historia. Kiedy w 1912 Edgar Rice Burroughs pisał Księżniczkę Marsa – stanowiącą początek całego cyklu – opowieść o weteranie wojny secesyjnej, który w tajemniczy sposób przenosi się na Czerwoną Planetę, odkrywa u siebie nadludzkie możliwości fizyczne i wikła w poważny konflikt z pewnością zachwycała wizją i rozmachem. Problem w tym, że machina popkultury jest nieubłagana, a recykling motywów działa doskonale, niezależnie od tego, co dostaje się w tryby owego molocha – to, co kiedyś było świeże, dzisiaj jest mocno wyeksploatowanymi kliszami. Ale tu nie nawet chodzi o fakt, iż w trakcie seansu na myśl przychodzą dziesiątki tytułów, począwszy od Gwiezdnych Wrót, poprzez Braveheart i Gwiezdne Wojny aż po Avatara (w końcu w większości to one zrzynały z oryginalnej Księżniczki Marsa). Pewne wątki, mimo wyświechtania, pozostają ponadczasowe: pierwsze próby odnalezienia się w nowym, całkowicie obcym środowisku; wędrówka bohatera w poszukiwaniu własnej tożsamości, będąca jednocześnie długim procesem wiodącym do mądrości i iluminacji; kwestia honoru i więzów krwi, które są silniejsze niż strach przed śmiercią – nie ma tutaj nic nowego, ale nawet w tych schematach można odnaleźć wartość. Pod warunkiem jednak, że odpowiednio nasyci się je emocjami – a tych w filmie Stantona brakuje.


Postacie, choć ładnie nakreślone, są płaskie, ich dialogi przesiąknięte są sporą dawką patosu i naiwności, trudno odnaleźć w sobie sympatie do nich. Widz nie czuje związku ani z księżniczką, walczącą z tyranią wrogiego miasta, ani z Carterem, który na Barsoom odnajduje swoje miejsce, ani nawet z honorowym Tarsem występującym przeciw plemiennemu prawu. Widz nie czeka na zwycięstwo Cartera – czeka na wypełnienie się konwencji. Oglądając produkcję Disneya trudno dostrzec konkretne postacie, dramaty i historie; widać tylko archetypiczną walkę dobra ze złem, pojedynek dwóch mas, w których wszelka indywidualna refleksja, jednostkowy cel po prostu rozpuszczał się pod naporem wielkiej Idei. A jeśli już jakiś bohater wyrwał się z tego dualistycznego podziału, pokazywał się z jak najgorszej strony, tak jak księżniczka Dejah, serwująca pełne patosu komunały o koncepcji „słusznej wojny”, „walki w dobrej sprawie” i mająca w głębokim poważaniu idee, cele czy wierzenia otaczających ją ludzi. W zasadzie jedyną postacią, z jaką można się zżyć całkowicie, jest Woola - psopodobny stwór towarzyszący Carterowi. W końcu prawie wszyscy lubimy zwierzaczki...

Trudno więc dziwić się, iż krew zaczyna szybciej płynąć w żyłach głownie w czasie scen walk i pościgów – końcu na coś te góry pieniędzy musiały zostać wydane. Trzeba przyznać, bez żadnych złośliwości, że wizualnie John Carter robi naprawdę duże wrażenie i to nie tylko za sprawą scen batalistycznych. Już rama czasowa, prezentująca losy bohatera po wojnie domowej, zdradza pieczołowitość, z jaką przygotowano scenografię i kostiumy, a przy okazji ze swoimi ciemnymi, przygaszonymi barwami stanowi ładny kontrapunkt w stosunku do późniejszych scen pustynnych na Marsie. Te zaś momentami dosłownie chwytają za gardło rozmachem wizji i wykonania – kroczące, stalowe miasto Zodanga czy geometryczna, zbudowana z maszyn świątynia Issy robią piorunujące wrażenie. W takich chwilach doskonale sprawdza się połączenie nowoczesnej techniki i pisarskiej wyobraźni drwiącej sobie z wszelkich ograniczeń. Znakomicie wypada także animacja mieszkańców Marsa – zwłaszcza brutalnych Tharków ,(w wodza których brawurowo wcielił się Willem Dafoe): ich ruchy są płynne, a sylwetki wykonano z dbałością o detale.


Zaś walki... cóż, tych nie brakuje: potyczki z ogromnymi potworami, powietrzne pościgi między elementami konstrukcyjnymi miasta, pojedynki na miecze na pokładach statków słonecznych, wreszcie finalna bitwa rozstrzygająca losy wojny o Barsoom – Stanton utrzymuje dobre, szybkie tempo i miłośnicy kina akcji zdecydowanie znajdą tu coś dla siebie. Mam co prawda wrażenie, że reżyser miejscami przesadził, zatracając się w efekciarstwie, ale takich momentów nie ma wielu. Zresztą, spora w tym zasługa aktorów. Trudno co prawda uznać ich występ za objawienie, ale niewątpliwie poradzili sobie ze swoim zadaniem – zwłaszcza, że tak ograne (i przyznajmy – dość płaskie psychologicznie) typy łatwo było utopić w przerysowaniu. Najlepiej wypadła Lynn Collins jako dzielna i piękna, acz nieco wyrachowana Dejah, etatowy odtwórca drani Mark Strong w roli Matai Shanga oraz wspomniany Willem Dafoe. Nieco gorzej spisał się Tylor Kitsch (John Carter), któremu zabrakło charyzmy, a także Dominic West (Sab Than), ale w tym wypadku to raczej kwestia konstrukcji postaci. Dla niektórych sporą wadą może okazać się dość słaby efekt 3D – film nie był tworzony z myślą o tej technologii, ale konwertowany w późniejszym okresie pracy. W rezultacie efekt głębi jest raczej subtelny i nic nie wyskakuje z ekranu, co zapewne zadowoli osoby postrzegające trójwymiar jako zbędny dodatek podnoszący cenę biletu.

John Carter wydawał się mieć wszystko, co potrzeba, aby olśnić: znakomitą warstwę wizualną, niezłe aktorstwo, nieco subtelnego humoru, poprawną historię, bardzo dobrze dobraną muzykę autorstwa Miachaela Giacchino... ale zabrakło emocji. Zabrakło czegoś, co zagnieździłoby się człowiekowi w głowie i – po skończonym seansie, kiedy oczy nasycą się tymi wspaniałymi obrazami – nadal tłukło się pod czaszką, przypominając o filmie Stantona. Cieszy fakt, że Disneyowi udało się zrobić wciągający, przygodowy film SF – po serii niewypałów jest to niewątpliwy sukces. Moim zdaniem jednak John Carter dołączył do licznego zastępu blockbusterów, o których większość zapomni po wyjściu z kina.

Brak komentarzy: