Viv

Viv

poniedziałek, 5 marca 2012

Bezwstydny

WSTYD (2012) Steve McQueen

Ocena: 7



Zanim jeszcze Wstyd Steve’a McQueena wszedł na polskie ekrany, dostał niemal darmową reklamę ze strony krytyków i kinomanów, potępiających Akademię w czambuł z powodu braku choćby jednej nominacji do Oscara dla tego filmu. Oskarżenia o bigoterię, niechęć do spraw związanych z seksualnością, strach przed obrazem podejmującym problem w sposób bezkompromisowy – pretensji trochę się nazbierało. Przy okazji do Wstydu przyległa łatka Ostatniego tanga w Paryżu naszych czasów, co w moim przypadku – jako że film Bertolucciego uważam za stęchłą ramotę – nie nastrajało optymistycznie...



Koniec końców obraz McQueena okazał się dobry, ale w pewien sposób także rozczarowujący – a na pewno przereklamowany. Cały czas nie mogłem się zdecydować, czy historia trzydziestoletniego, spełnionego zawodowo menadżera uzależnionego od seksu (w każdej niemal jego formie), próbuje być obnażeniem emocjonalnej pustki wypełniającej współczesne społeczeństwo, piekącą publicystyką czy też raczej przypowieścią o winie i upadku, z moralitetowym zabarwieniem. Wydaje się, że McQueen kluczył po wszystkich trzech drogach, zawracając i nadrabiając dystans, ale równie często, co po ubitym trakcie, łaził po zalegającym pobocza bagnie.


Nie chcę przez to powiedzieć, że obraz jest zły – trzeba przyznać, iż pewne elementy reżyser rozegrał znakomicie. Pierwsza połowa filmu, kiedy budowany jest portret Brandona i jego świata, jest rewelacyjna: począwszy od długiego ujęcia otwierającego, z Fassbenderem leżącym w nieco trupiej pozie na łóżku, poprzez fragmenty prezentujące dystans mężczyzny do ludzi, w tym także kolegów z pracy – aż do samych zbliżeń seksualnych, które nie mają jednak wiele wspólnego z erotyzmem. Szybki numerek pod mostem, masturbacja pod prysznicem i w biurowej toalecie, oglądanie pornoli w kuchni, dziwka zamówiona do wynajętego mieszkania – wszystko to jest odarte z podniecenia, mechaniczne, wynika nie tyle z czystej potrzeby, co z przyzwyczajenia. Trudno zresztą zauważyć na twarzy Fassbendera zadowolenie po tych pospiesznych numerkach... Chłód i dystans zdaje się przenikać każdy poziom egzystencji bohatera – nawet jego mieszkanie pozbawione jest elementów mogących je nieco ocieplić, chociażby roślin doniczkowych. McQueen świetnie przedstawia dualizm między fizjologicznością, ukazywaną pod postacią nagiego Fassbendera, a wystudiowaną, w pewien sposób bezduszną formą; między zagubieniem i niepewnością wynikającą z randki z koleżanką z pracy, a pozbawioną wątpliwości fizycznością seksu. Jednak i tak to, co robi największe wrażenie, to gra aktorska. Fassbender w niezwykle przekonujący sposób portretuje człowieka, który powoli się wypala, wyniszcza, ale czyni to nie z powodu związanej z tym przyjemności, lecz niemożności zerwania z nałogiem. Mężczyznę wrażliwego, ale również władczego, o elektryzującym spojrzeniu (scena w metrze, gdy Brandon uwodzi wzrokiem obcą kobietę, jest subtelna, ale ma siłę solidnego kopa) a przy tym także wyrachowanego. Jednak znakomicie wtóruje mu Carey Mulligan w roli Sissy – zagubionej siostry, domagającej się uwagi i odrobiny miłości, tak samo jak Brandon naznaczonej pustką i rozpadem, ale zdeterminowanej, by odnaleźć jakąś uczuciową ostoję, mimo dość mizernych rezultatów. To właśnie kreacje aktorskie sprawiają, że wzajemna relacja rodzeństwa – dziwaczna, destruktywna, zdecydowanie nieco nienormalna – tak mocno działa na widza.



Ale skoro jest tak dobrze, to czemu jednak jest źle? Przede wszystkim dlatego, iż dla mnie film rozbija się na dwie dość wyraźne części – w pierwszej McQueen buduje świat Brandona, dokonuje jego wiwisekcji, odsłaniając jego alienację i dystans, zatracenie się w seksualnej aktywności, której reżyser jednak nie demonizuje. I tutaj pojawia się pierwszy problem: tak naprawdę, mimo swego nałogu, Brandon nie wydaje się nieszczęśliwy – dobrze wpisuje się w łańcuch jemu podobnych, samotnych atomów, negujących potrzebę dłuższych związków i zażyłych kontaktów. Dopiero przybycie Sissy – owego „pasożyta” łaknącego zainteresowania – ujawnia nieprzystosowanie mężczyzny. Tyle że kryzys bohatera nie musi wynikać li tylko z rozbicia iluzji samowystarczalności, ale także prostego faktu, iż zwykły porządek, wypracowany z czasem, został bezpardonowo rozbity przez przybycie niechcianego gościa. Ten brak mocnego akcentu da się łyknąć; gorzej, że w dalszej części filmu McQueen wpada w ton niemal moralizatorski. Moment, kiedy Brandon zostaje obnażony, zażenowany, kiedy jego pustka zostaje uwidoczniona, jest wstrząsem: tak dla niego, jak i dla widza; nagle świat menadżera ulega rozpadowi, dekonstrukcji. Jednak zamiast iść dalej w tym kierunku, reżyser zaczyna serwować widzowi rozwiązania nie tyle nawet oczywiste, co wręcz łopatologiczne. Jak pokazać, że bohater przeżywa kryzys i nie potrafi zbudować trwałej więzi? Ot, gdy ma przelecieć koleżankę z pracy, którą podrywa, nagle okazuje się impotentem, a późniejszy szybki numerek z przygodną laską ma być remedium, dowodem, że jednak nadal mu staje. Dalsze sceny to kolejne stopnie powolnego upadku, kiedy Brandon już nawet nie próbuje udawać, że seks ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie, poza samym faktem jego uprawiania. Na dodatek McQueen, jakby dla odmiany, traktuje w tych partiach stosunek jak materialny znak upodlenia (widać to najlepiej, gdy bohater ląduje w pewnym momencie w obskurnym gejowskim klubie, gdzie czerwone światło i kopulujący wokół faceci budują niemal infernalny klimat). Estetyzacja – wysmakowana i trzymana w ryzach – tutaj uwalnia się i wpada w amok: kontrapunktowa muzyka klasyczna zaczyna trącić pompatycznością, scena seksu z dwiema prostytutkami, wydłużona ponad miarę, mimo wycieńczonej i przerażonej twarzy Brandona przemienia się mimowolnie w pean na rzecz płatnej miłości, zaś ostateczna przemiana przychodzi w rezultacie potwornie kiczowatego i melodramatycznego rozwiązania fabularnego. Gdyby nie ostatni obraz, przedstawiający bohatera w metrze, stanowiący znakomitą ramę i wprowadzający mocne niedopowiedzenie, finał filmu byłby potworną pomyłką.

Jednak Wstyd zobaczyć warto – McQueen stworzył pięknie skomponowane, momentami bardzo poruszające, choć może nie do końca zwarte dzieło, którego największą zaletą jest znakomite aktorstwo Fassbendera i Mulligan. I niekoniecznie mówię tutaj o cielesnych walorach aktorów... chociaż zapewne znajdą się i tacy, dla których będzie to główny wabik do wybrania się do kina.

Brak komentarzy: