Viv

Viv

piątek, 6 kwietnia 2012

Demony, demony! Kici, kici diabły cholerne!

Demony (2012) William Brent Bell

Ocena: 2


Zapewne większość widzów w ten czy inny sposób zetknęła się z produkcjami określanymi jako mockumentary. Będąc od początku do końca wytworami fikcji, próbują one udawać dokumentalny zapis jakiegoś wydarzenia. W kinie forma ta rozpanoszyła się na dobre po sukcesie nakręconego w 1999 roku Blair Witch Project. Mieliśmy więc „mockdokumentowe” horrory jak REC; mogliśmy obserwować przez obiektyw kamery wielkiego maszkarona demolującego miasto w Project: Monster; wreszcie w I’m still there spółka Cassey Affleck & Joaquin Phoenix zrobiła świat showbiznesu koncertowo w balona, prezentując upozorowaną historię „upadku” aktora.

Rzecz w tym, że w wymienionych przypadkach użycie formy mock-dokumentu miało pewien sens, wpisywało się w koncept stojący za obrazem. Tymczasem po seansie Demonów aka The Devil Inside mam wrażenie, że głównym argumentem przemawiającym za zastosowaniem tej konwencji był niski koszt produkcji. Skoro bowiem opowiadamy o tworzeniu amatorskiego filmu dokumentalnego, odpada nam konieczność zatrudniania solidnych aktorów, budowania scenografii i angażowania profesjonalnych operatorów, obsługujących drogi sprzęt. Wszystko czego potrzebujemy, jest na wyciągnięcie ręki – wystarczy iść i kręcić! Nie wiem, czy takim właśnie torem podążał tok myślenia reżyserującego film Williama Brenta Bella, ale patrząc na efekt jego roboty, wydaje się to bardzo prawdopodobne.


Demony eksplorują popularny ostatnimi laty temat opętania, potyczek z demonami i ogólnie aktywności związanych z rogatym władcą Piekła, do których należą chociażby współczesne Egzorcyzmy Emily Rose (2005) czy Ostatni egzorcyzm (2010). Problem w tym, że film posługuje się przy rozwiązaniami, które swą świeżość straciły gdzieś w okolicach lat siedemdziesiątych. Mamy więc rzucanie o ściany, odwrócone krzyże wycięte na skórze, mówienie w wielu językach, wykrzywione twarze, kończyny wyginające się pod fantastycznymi kątami – słowem: demoniczny standard. Ale żeby nie było, sceny demonicznej manifestacji nawet mogą się podobać – oczywiście, jeśli ktoś nie ma wielkich wymagań i przetrwa padaczkę kamery. Gorzej, że zajmują one niewielki, by nie rzecz: żałośnie niewielki, fragment filmu. Resztę stanowi głupiutka historia o dziewczynie chcącej dowiedzieć się więcej o chorobie matki, która kilka lat wcześniej, w czasie egzorcyzmów, dokonała potrójnego morderstwa.

Widzimy więc rzeczoną pannę w czasie podróży, słyszymy jej przemyślenia, rozmowy z egzorcystami, lekarzami, specjalistami... a wszystko ciągnie się jak gumowy kapeć. Smak zresztą też ma podobny, zwłaszcza że opowiastka od samego początku rozłazi się w szwach. Dziwi to tym bardziej, że w gruncie rzeczy obraz Brenta Bella nie oferuje nic nowego – wszystko widzieliśmy już wiele razy, począwszy od stareńkiego Egzorcysty – wystarczyło tylko te schematy posmarować klejem tu i tam. Ale dla niektórych nawet to jest zbyt trudne... Twórcy Demonów nie potrafią zaproponować żadnego zaskoczenia, ba – nawet uczucia niepokoju widz nie uświadczy, nie wspominając już o strachu. Dobitym przykładem tej intelektualnej impotencji jest zwłaszcza zakończenie filmu: pełna niezamierzonej parodii odpowiedź na pytanie co zrobić, gdy trzeba kończyć zabawę, a nie ma się pomysłu na sensowny finał...

Doprawdy, jedyną rzeczą, której można pogratulować produkcji Brenta Bella, to zyski: nakręcone za milion zielonych Demony zarobiły owych milionów trzydzieści pięć, potwierdzając tym samym tezę, że opętania wciąż się zdarzają, zwłaszcza wśród kinomanów. Ja radziłbym film omijać z daleka, kropiąc go dla pewności święconą wodą. Jeśli ktoś ma naprawdę ochotę na dreszczyk emocji związany z demonami, niech odkurzy Egzorcystę albo Omen – mimo że mają kilka dekad na karku, nowiutkie Demony wyglądają przy nich jak kulawy Imp przy Molochu.

Brak komentarzy: