Viv

Viv

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Ghost Rider 2, czyli czacha dymi.

Ghost Rider 2. Spirit of Vengeance (2012) reż. Mark Neveldine & Brian Taylor

Ocena 6



Kiedy w 2007 roku, po premierze pierwszego Ghost Ridera zewsząd dały się słyszeć głosy krytyczne wobec filmu Marka Stevena Johnsona, nie dało się im nie przytaknąć. Nie owijajmy w bawełnę – pierwsze podejście do adaptacji przygód Płonącej Czachy było porażką. Powstał durny, pełen absurdów i idiotyzmów twór filmowy kontynuujący tradycje komiksowych knotów w rodzaju Fantastycznej 4, z papierowymi postaciami, patosem i kiczem wylewającym się z ekranu wiadrami (pamiętny motocykl Ghost Ridera – brrrr, koszmar). A dodając do tego drewnianego Nicolasa Cage’a, otrzymywało się obraz, który może i dało się obejrzeć, ale zdecydowanie przyjemniej było o nim po prostu zapomnieć.

I oto w tym roku zaatakowała druga część perypetii Ghost Ridera. Nie powiem, czekałem na ten film głównie po to, by przekonać się, jak zły może być. I cóż, przyznam, że jestem zaskoczony – tak z powodu dzikiej radochy, jaką daje film tandemu Mark Neveldine & Brian Taylor, jak i niezwykle krytycznej recepcji Spirit of Vengeance, produkcji wszak przynajmniej o dwie klasy lepszej niż oryginalny Ghost Rider.


Oczywiście nie ma się co oszukiwać – to nie jest poziom Watchmen, X-men czy nawet Thora. Scenariusz jest prosty jak drut i dziurawy jak durszlak. Historyjka o demonicznym dziecku, które musi odnaleźć Płonący Czerep przebiega utartym szlakiem: znajdzie się miejsce dla przemiany z egoisty w prawdziwego bohatera, będą knowania szatana, wątek miłości rodzicielskiej, zaleczenia traumy z przeszłości a to wszystko dla smaku posypiemy jeszcze patosem. Ach, byłbym zapomniał – absurdalnych scen i rozwiązań fabularnych znajdziemy tutaj tyle, co grzybów w barszczu: począwszy od Zarathosa kręcącego bączku w powietrzu po wspomnianego szatana, zachowującego się jak trzęsidupa. Trudno też powiedzieć, czym tak naprawdę miał być Spirit of Vengeance – rebootem (na co wskazywałby brak większych odniesień do pierwszej części i zmiana estetyki na mniej kiczowatą) czy też sequelem (co tłumaczyłoby ponowne sięgnięcie po Nicolasa Cage’a jako odtwórcę roli tytułowej). Zresztą, sam Nicolas dla wielu będzie wystarczającym powodem, by hejtować ten film od początku do końca, a to, że niektóre kwestie – w zamierzeniu mocne punchliny – w ustach Cage’a zmieniły się w uderzenia wyskubanej poduchy, z pewnością będzie dodatkową wodą na młyn wszystkich, których sensem życia jest marudzenie na grę Nicolasa.

Powstaje jednak jedno zasadnicze pytanie – i co kurna z tego? Nie wiem, czego spodziewali się ludzie krytykujący ten film z góry na dół: dogłębnej analizy wnętrza bohatera? Posępnej niczym polska prawica opowieści o walce z szatanem? Wysokoartystycznej wariacji na temat konfliktu dobra i zła? Ja oczekiwałem kiczowatej adaptacji komiksu – dostałem zaś soczysty kawał kina klasy C, z wszystkimi jego zaletami i przywarami. Przede wszystkim widać, że ktoś odrobił pracę domową: drugi Ghost Rider pozbawiony jest kretyńskich rozwiązań fabularnych znamionujących poprzednika a sam demon jest wreszcie tym, czym powinien: bezlitosnym, twardym i silnym sukinsynem, który wzbudza strach zarówno swoją gębą, jak i brutalnym podejściem do przeszkód stojących mu na drodze. Sceny, w których pojawia się Zarathos, to feeria atrakcji, pasmo efektownego mordobicia i palenia grzeszników w ogniu piekielnym, nie odbiegające zbytnio poziomem wykonania od „większych” tytułów, a dodatkowo podchodzące do całości z udatną bezpretensjonalnością i szczyptą wariactwa. Zresztą, kto nie zaśmiał się choć raz przy scenie z wielką koparką? Pogratulować też należy tandemowi Neveldine & Taylor ciekawych rozwiązań formalnych (streszczenie historii Johnny’ego Blaze’a w krótkiej, animowanej wstawce) oraz odrobiny humoru dodanego do filmu, nawet jeśli tego ostatniego mogłoby być więcej – zwłaszcza w postaci prześmiewczo-pastiszowej. No i oddajmy też sprawiedliwość aktorom – Idris Elba wypadł bardzo przyzwoicie w roli sączącego wino Moreau, a i sam Cage miał przebłyski dobrej gry. Co prawda ogólnie wydaje się zbyt stary do roli Blaze’a, ale pokażcie drugiego takiego, który potrafi tak cudownie groteskowo odegrać faceta tracącego nad sobą panowanie, a następnie z opętańczym śmiechem pędzącego pustą autostradą, podczas gdy jego łeb zaczyna płonąć. Bajka panie, bajka!

Doprawdy, nie rozumiem narzekań, że Spirit of Vengeance jest filmem gorszym od poprzednika. Mimo niższego budżetu film zjada pierwszego Ghost Ridera pod względem fabuły, intensywności akcji i pomysłowości w konstruowaniu kolejnych atrakcji, a i pod względem technicznym wcale mu nie ustępuje. Jasne, to wciąż dość toporna, nieco absurdalna produkcja, w której wypadałoby połatać scenariusz, poprawić niektóre dialogi, a i zmiana odtwórcy głównego bohatera wyszłaby pewnie na zdrowie. Nie zmienia to faktu, iż jest to progres, jeśli chodzi o rozwój postaci Ghost Ridera: ciecia z pierwszej części zastąpił wreszcie prawdziwy badass, a zamiast miernoty dla dzieci widz otrzymał fajny film klasy C, idealny do obejrzenia przy piwie i orzeszkach. Na pohybel marudom.

Brak komentarzy: