Viv

Viv

piątek, 15 marca 2013

Behemot, czyli gorzka pigułka na koniec świata



 Behemot
Peter Watts
Ocena: 8/10

Z wszelkimi cyklami – czy to powieściowymi, czy też filmowymi – jest jeden zasadniczy problem: nigdy nie ma się pewności, że kolejna część spełni pokładane w niej nadzieje. Amputacja charakterów postaci, rozrzedzona atmosfera, styl potraktowany utwardzaczem lub recykling starych pomysłów – niebezpieczeństw czyhających na kontynuację jest wiele. A gdy mamy do czynienia z serią sporej wartości, jaką niewątpliwie jest trylogia ryfterów, oczekiwania mogą wręcz przytłoczyć.

Nie da się ukryć, że Behemot nie miał łatwego zadania i to nie tylko ze względu na konieczność zaspokojenia fanowskiego głodu. Pozostawała też kwestia ostatecznego zamknięcia cyklu – cóż bowiem można przygotować na wielki finał, skoro już w poprzednim tomie zwaliło się światu na łeb biologiczną apokalipsę? Na pierwszy rzut oka Watts zastosował strategię, którą – będąc złośliwym – można nazwać „bezpieczną”, a więc dać czytelnikowi to co zna, tyle że więcej i mocniej. W pierwszej części powieści (zatytułowanej B-Max) narracja przywodzi na myśl Rozgwiazdę – akcja rozgrywa się przede wszystkim w podwodnej stacji Atlantyda, gdzie korpy schroniły się przed prehistorycznym mikrobem. W drugiej zaś (zatytułowanej Seppuku) zabawa, wzorem Wiru, przenosi się na powierzchnię zniszczonego N’AmPac. Dodając do tego powrót starych znajomych (Lenie, Lubina, Pat Rowan, Desjardinsa) oraz poszerzenie i uzupełnienie niektórych wątków z przeszłości (Spartakus i Pogromcy Entropii, mutacje Behemota, Ukwiał) wydawałby się, iż otrzymujemy powtórkę z rozrywki, tyle że opakowaną w inne łaszki. Wystarczy jednak wgryźć się w powieść, a zasadność i logika takiego postępowania w dużej mierze staną się dla czytelnika jasne.

Ostatni tom trylogii jest dość naturalnym następstwem dwóch poprzednich i nie chodzi tu o prosty fakt doprowadzenia historii do końca, ale ewolucję świata przedstawionego i bohaterów. W Rozgwieździe zastany porządek był klarowny i z pozoru nienaruszalny – korporacyjni władcy rządzili światem, dostosowując go do własnych potrzeb. Bohaterowie powieści – jednostki antyspołeczne – w skrajnie ekstremalnych warunkach stawali się obiektami eksperymentu, którego wyników raczej nikt się nie spodziewał. Tam, gdzie zwykli ludzie zmieniali się w szaleńców, ryfterzy, już skrzywieni, budowali własne poczucie tożsamości oraz ustanawiali nowe hierarchie; narracja zaś ziała chłodem i zdystansowaniem. Wir dla odmiany był dawką ostrego chilli o posmaku napalmu, erupcją skumulowanego gniewu, ukierunkowanego na dawnych władców świata. Świata – dodać trzeba – powoli walącego się w gruzy, rozdzieranego przez owładniętą obsesją zemsty ryfterkę, gotową przynieść armageddon, i próbującą powstrzymać ją Rowan; przy czym obie solidarnie nabijały kolejne punkty w statystyce ofiar. Gdy po obydwu stronach barykady spotykasz psychopatów wiesz już, że masz przerąbane.

Behemot w tym łańcuchu ewolucji plasuje się w miejscu, gdzie powinna nastąpić synteza, nowy ład – ale zamiast obietnicy zmiany i postępu przynosi bohaterom gorzką refleksję: po zrównaniu z ziemią starych porządków nic w zasadzie się nie zmieniło. Nadal popełniamy te same błędy, dajemy się ponieść tym samym uprzedzeniom, a na szczytach władzy nadal siedzą szaleńcy. Odnoszę jednak wrażenie, że w opisywanym tomie Watts odszedł od pogłębiania portretów psychologicznych postaci na rzecz uzupełnienia tła i mocniejszego zarysowania relacji między grupami społecznymi. Widać to wyraźnie zwłaszcza w B-Max, rozgrywającej się w Atlantydzie – azylu, który przemienił się w więzienie, gdzie dawni władcy stali się podnóżkami ofiar, a żadna ze stron nie jest w stanie przetrwać bez drugiej. Sytuacja w stacji stale oscyluje na granicy eksplozji: w obydwu grupach panuje nastrój nieufności i wrogości, a najbłahsze zdarzenie, ludzki błąd lub przypadek może stać się sygnałem do wojny totalnej. Jak na ironię jedynymi osobami, które zdają się dostrzegać absurdalność i jałowość takiego nastawienia są te, które zepchnęły świat w otchłań w imię zemsty bądź poczucia obowiązku, teraz zaś utraciły możliwość wpływu wydarzenia, stając się tylko pionkami w grze. O ile jednak tutaj takie powierzchowne potraktowanie bohaterów nie razi – konflikt wszedł bowiem na poziom ugrupowań, z odpowiednio określoną logiką i wzorami postępowania – o tyle gdy Lenie wychodzi na ląd, czuć pewnego rodzaju nieadekwatność.

Dzieje się tak nie tylko ze względu na fakt, iż postacie poboczne zostały w powieści zredukowane do absolutnego minimum i w zasadzie stanowią tylko mniej lub bardziej barwne epizody, czekające na zgniecenie w czasie rozgrywki między głównymi aktorami dramatu. Sama Leni, wcześniej będąca punktem centralnym cyklu, w Behemocie przesuwa się do drugiego szeregu, stając się momentami ledwie obserwatorem następujących po sobie zdarzeń, na które w większości nie ma wpływu. I jakkolwiek jestem w stanie to po części zrozumieć – nie każdy wszak może się pochwalić ludobójstwem z premedytacją i nie każdy musi sobie z tym radzić – jej gorycz wydaje mi się płytka, a zapał do naprawy zniszczeń słomiany. Dla odmiany tymi, którzy najbardziej zyskali na takiej strategii, są Lubin i Dejsardins – wcześniej w cieniu, teraz wysuwają się na czoło. To właśnie ich pokręcona znajomość i rywalizacja staje się kołem zamachowym Seppuku, przy czym Watts bardzo sprawnie rozgrywa ich potyczkę: niemal do samego końca trudno odgadnąć, kto stoi po właściwej (o ile taka istnieje) stronie. I jedna tylko rzecz, bez względu na sytuację, pozostaje bez zmian: przekonanie, iż losy świata leżą w rękach psychopatów – kiedyś nim rządzili, potem zniszczyli, teraz z kolei próbują go uratować. Trudno o gorszy koszmar.

Finał opowieści może pozostawiać pewien niedosyt: jak na tak długie i zawiłe podchody, stopniowe odsłanianie kart i rzucanie bohaterom kłód pod nogi, wydaje się bardzo kameralny i pozbawiony fajerwerków, acz jednocześnie gorzki i bardzo „ryfterski” – włącznie z rykoszetem trafiającym w niewinnych. W samej powieści nie uświadczymy wielu nowych pomysłów – Behemot raczej dopowiada i rozwija wcześniej podjęte wątki – a i bohaterowie wydają się chwilami mocno przytłoczeni ciężarem trupa cywilizacji. Jednocześnie Wattsowi niejednokrotnie udaje się sprawić, by czytelnikowi flaki skręcały się z napięcia i skakało ciśnienie po nieprzewidzianym zwrocie akcji – oczywiście w przerwach od nurzania czytającego w atmosferze rezygnacji i rozczarowania. Zaryzykowałbym nawet tezę, że ostatnia część jest miejscami jeszcze bardziej pesymistyczna niż poprzednie – spychanie świata w przepaść to jedno, ale świadomość spadania i niemożności zaradzenia temu – a, to już inna bajka. I nawet jeśli ostatecznie dostaniemy drugą szansę pozostaje pytanie, czy naprawdę na nią zasłużyliśmy? Jednak niezależnie od odpowiedzi jedno jest pewne: Behemot to nie pozbawione mankamentów, lecz wciąż solidne i klimatyczne zamknięcie jednego z najciekawszych (i najładniej wydanych) cykli SF, jakie można znaleźć na naszym rynku. 

Recenzja Rozgwiazdy
Recenzja Wiru

Pierwotnie recenzja ukazała się na portalu Kawerna.    

Brak komentarzy: