Viv

Viv

środa, 20 marca 2013

Duży ekran, mały ekran #4


Raczej nie oglądam seriali – nie narzekam na nudę i nadmiar czasu, a jeśli już taki się znajdzie, to wolę wykorzystać go na film pełnometrażowy. Czasem jednak trafi się tytuł – w zamierzeniu zwykły wypełniacz czasu – który nagle okaże się serią, na odcinki której będę czekał z niecierpliwością. Taki Ripper Street (2012) na ten przykład: wzięty przypadkowo (bo wiktoriańska Anglia, Kuba Rozpruwacz, inspiracje Sherlockiem Holmesem etc.) stał się dla mnie jednym z przyjemniejszych doświadczeń filmowych ostatnich miesięcy. Pod względem konstrukcyjnym odkrywczy nie jest – ot, raczej typowy procedural: w każdym odcinku nowa sprawa, kontrast bohaterowie vs. policyjny beton, wątki osobiste spajające cały sezon, konflikty wewnętrzne i tak dalej. Jednak tym, co w przypadku Ripper Street decyduje o wyjątkowości, jest atmosfera. Nie będę oceniał, na ile jest ona wynikiem faktycznej historii Londynu, a na ile jej popkulturową interpretacją, ważniejsze jest to, że działa znakomicie. Whitechapel, gdzie rozgrywa się akcja serialu, jest dzielnicą zdecydowanie nieprzyjemną: ciemną, śmierdzącą, pełną podejrzanych spelunek i jeszcze bardziej podejrzanych ludzi, a konieczność radzenia sobie z mordercami, handlarzami żywym towarem, młodocianymi gangami to tylko część z „uroków” pracy policji. Widzowi robi dobrze też poczucie większej bezpośredniości – po serialach, w których ekipa dysponowała nowoczesną techniką i czyniła z nią cuda, Ripper Street – ze swoimi ciemnymi sprawkami, brakiem norm dotyczących przesłuchań i moralną hipokryzją jest dość... odświeżający. Dodawszy do tego świetną scenografię i kostiumy, ciekawie skrojone, niejednoznaczne postacie (zwłaszcza sierżanta Drake’a [Jerome Flynn] i Homera Jacksona [Adam Rothenberg]) oraz ducha samego Rozpruwacza, (unoszącego się nad całą dzielnicą, zatruwając i tocząc ją niczym rak) otrzymujemy serial, który nie jest objawieniem, ale dobrą, solidną i klimatyczna produkcją i owszem. I co ważniejsze: nie próbuje uśpić widza czternastoma sezonami...

Jakoś tak się złożyło, że ostatnio oglądam (i puszczam innym) głównie kino kultowe: klasyki SF, kino zombie, albo koszmarki w stylu Trolla 2. Większość z nich to oczywiście kurioza, dobre do pośmiania się w gronie znajomych przy butelce wina i paczki chrupek, czasem jednak znajdzie się perełka, która prócz salwy śmiechu zapewni także poczucie kinematograficznego spełnienia. Jednym takich filmów – moim skromnym zdaniem – jest The Tingler (1959) Williama Castle’a. Historia naukowca (w tej roli absolutnie fenomenalny Vincent Price) zajmującego się badaniem ludzkiego strachu i odkrywającego istnienie tytułowego Mrowca – pasożyta żywiącego się strachem – skupia wszystko co dobre i złe w SF i horrorach lat 50. Jak to zwykle bywa, scenariusz jest miejscami dziurawy jak sito, sens niektórych scen gdzieś się gubi, potworny strach jest raczej obietnicą bez pokrycia, a z całości wyziera wyraźny posmak niskobudżetowego kina klasy B. 


W tym przypadku jest to jednak klasa upper-B: Castle’owi nie tylko udało się zrobić film ciekawy plastycznie i pełen interesujących patentów mimo niedoborów gotówki. Jego siła leży w dwóch aspektach: scenariuszu i aktorstwie. SF z czasów złotej ery nie bało się dziwnych pomysłów – najczęściej skutkowało to absurdami i knotami, Mrowiec leży jednak po drugiej stronie skali: idea pasożyta żywiącego się ludzkim strachem i nauki ingerującej w ciało, by poznać jego sekrety mają lekki, pre-cronenbergowski posmak. Choć oczywiście Castle celuje raczej w gęsty klimat niż pogłębioną analizę związków między ciałem i technologią – i trzeba przyznać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Udział miało w tym również wspomniane aktorstwo: Vincent Price jest klasą samą w sobie, a w Tinglerze dodatkowo mógł wygrać całą gamę znaczeń i emocji, jakie narosła wokół niego (piwo dla tego, kto od razu miał pewność co do zamiarów profesora Warrena). Dobrze spisali się również partnerujący mu Judith Evelyn czy Philip Coolidge, dzięki którym obraz Castle’a jest jednym z lepiej zagranych filmów tego nurtu. Zresztą, grać takie dialogi to czysta przyjemność:

Isabel Stevens Chapin: The only way Dave Morris will marry my sister is over my dead body.
Dr. Warren Chapin: Unconventional but not impossible.

Isabel Stevens Chapin: I had nothing to do with my father's death, and you can't prove that I did.
Dr. Warren Chapin: Would you like me to prove it isn't nonsense?
Isabel Stevens Chapin: You can't prove it. Anwyay there isn't anything to prove.
Dr. Warren Chapin: But you wouldn't like me to try. And you should remember this, organic poisons are like old soldiers, they never die, they just lie smoldering in the grave, and I'm not bad at autopsies either.
 
Dla odmiany Powrót żywych trupów (1985) Dana O’Bannona to przykład, jak niechęć do kopiowania może zmienić popkulturę na zawsze. O’Bannon, będący niegdyś członkiem ekipy tworzącej Noc żywych trupów (1968) chciał zrobić własny film o zombie, który jednocześnie nie byłby kalką twórczości Romero – obraz lżejszy, bardziej komediowy, lekko punkowy, ale nie pozbawiony poważniejszych momentów ani solidnej dawki makabry. Pół biedy, że stworzył film kultowy, z szeregiem kontynuacji i cudną postacią Tarmana – istotniejsze, że to właśnie O’Bannon jest odpowiedzialny za fakt, że dla wielu ludzi równanie zombie + mózgi = szczęście.

I znów, podobnie jak w przypadku Tinglera, produkcja porywa nie za sprawą fabuły (z wojskowych pojemników ulatnia się gaz ożywiający zwłoki, zaś po ich spaleniu – razem z deszczem – chemia zalewa pobliski cmentarz, rozpoczynając zombiastyczną imprezę) ale atmosfery. Film jest mieszanką czarnej, wisielczej komedii i śladowej ilości punkowego anarchizmu; kto liczy na solidna dawkę strachu raczej się zawiedzie – wyżeranie mózgów, choć makabryczne, wzbudza raczej salwy śmiechu. Błędem byłoby jednak traktowanie Powrotu żywych trupów jako lekkostrawnej bajeczki – przy całym humorze reżyser wplótł do filmu również sporo dramatyzmu i scen cokolwiek poważniejszych, by wymienić choćby rozmowę Erniego z truposzką (gdzie dowiadujemy się, czemu zombie pożerają mózgi) oraz finalnej ekspresji wolnej woli Franka. W takich chwilach widać wyraźnie, że filmy o zombie, nawet w komediowym wydaniu, są świetnym nośnikiem dla treści wykraczających poza zwykłą rozrywkę, o czym czasem zapominają choćby twórcy gier komputerowych, dla których żywe trupy to po prostu idealne mięso armatnie.

Burt Wilson: I thought you said if we destroyed the brain, it'd die!
Frank: It worked in the movie!
Burt Wilson: Well, it ain't working now, Frank!
Freddy: You mean the movie lied?

Ernie: You can hear me?
Corpse: Yes.
Ernie: Why do you eat people?
Corpse: Not people. Brains.
Ernie: Brains only?
Corpse: Yes.
Ernie: Why?
Corpse: The PAIN!
Ernie: What about the pain?
Corpse: The pain of being DEAD!
Ernie: [laughing in surprise to his friends] It hurts... to be dead.
Corpse: I can feel myself rot.
Ernie: Eating brains... How does that make you feel?
  Corpse: It makes the pain, go away!

Ostateczna ocena:

Ripper Street: 8/10
The Tingler: 8/10
Powrót żywych trupów: 7/10

Brak komentarzy: