Viv

Viv

poniedziałek, 18 marca 2013

Filmowa kultura głupcze!


Ta notka miała mieć zupełnie inny kształt – ot, kolejne zestawienie tego, co fajnego widziało się w ostatnim czasie – ale buszując po Internecie dostałem w pewnym momencie w łeb mentalnym kafarem czytając niewinną zdawałoby się dyskusję. No i mi chyba lekko ciśnienie skoczyło...

Kilka dni temu, przygotowując tekst na temat porno-parodii blockubusterów rzuciłem tam tezę – niezbyt odkrywczą – że popkultura dąży do zawładnięcia stylem życia swoich użytkowników i trwałego inkorporowania promowanych treści w ich egzystencję. Myślałem sobie – w sumie nic wielkiego. Ot, idzie facet na podryw, w głowie idealizm platoński i psychoanaliza ogarnięte tak, że tylko kolejny przewrót myślowy robić, spotyka fajną dziewczynę i nagle zonk – bo ona mu o jakimś Starku i zimie co nadchodzi, a on ni cholery nie rozumie. Rzekłby kto: proza życia.

Okazuje się jednak – och, żyłem w nieświadomości! – że nieznajomość określonych produktów popkultury oznacza automatycznie brak rozeznania w kulturze jako takiej, umysłowe inwalidztwo, parchy i czarne podniebienie. Że nie można właściwie wypowiadać się na temat remake’u, nie znając oryginału. Że kwestia gustu to tylko zasłona dymna, mająca przesłonić czyjąś niewiedzę. Na pierwszy rzut oka wszystko niby się zgadza – ba, sam nawet bym temu przyklasnął! Ale jeśli bliżej się temu przyjrzeć, to wypada tylko zębami zazgrzytać.

Pierwszy argument – niby wszystko jest cacy. Nie da się ukryć, że jeśli ktoś chce się wypowiadać nieco bardziej składnie na temat filmów katastroficznych, adaptacji komiksów DC czy nawet niskobudżetowych przeróbek amerykańskich blockbusterów, wypadałoby, żeby najważniejsze (bądź najistotniejsze, a najlepiej wszystkie) tytuły taki człek widział. Problem zaczyna się, gdy ktoś próbuje tę tendencję rozszerzyć. Nie widziałeś klasycznej komedii XYZ z lat 60.? Ani kultowego horroru zombie z Borisem Karloffem z lat 30.? Ani debiutu reżyserskiego Takashiego Miike? To jak ty chcesz się na temat kina wypowiadać, szerzyć swą ignorancję, impertynencie ty bez kultury? I nie, nie ma tu najmniejszego znaczenia, że nie każdy widział wszystko, że zawsze znajdzie się jakiś „kultowy” tytuł, którym można kogoś zagiąć, że nie trawisz danego reżysera, konwencji czy aktora. Chamstwo i prostata z ciebie wypływa.

Nie lepiej z drugą kwestią. Czy dobrze jest znać remake i oryginał? Oczywiście. Ba, wręcz powinno się znać obydwa – by wiedzieć, który bardziej leży, na jakich aspektach się skupiają, w jakiej konwencji są zrobione. Osobiście mam jednak opory przed podejściem typu „musisz znać oryginał, żeby wypowiadać się o remake’u”. A przepraszam bardzo, niby kurna dlaczego? To już nie można go opisywać w charakterze indywidualnego bytu i z tej perspektywy oceniać aktorstwa, scenografii czy efektów specjalnych? Jasne, film należy analizować kontekstowo, ale na litość Cthulhu, tekst źródłowy jest tylko jednym z kontekstów! Nie róbmy z remake’u jakiegoś pasożyta, którego nie można oceniać w oderwaniu od pierwowzoru, symbionta żyjącego tylko dzięki temu, że gdzieś, kiedyś dany nerd coś obejrzał i poszedł z kina dla sentymentu. A może poszedł dla cycków głównej bohaterki? Albo obsady aktorskiej? Albo reżysera? A, tak, reżyser... okazuje się, że ocenianie filmu w kontekście dorobku tego czy innego twórcy jest absolutnie zabronione. Co z tego, że film B1 może bardziej przypaść do gustu niż film C, D i E, skoro koniec końców i tak jest gorszy od B (na którym się wzorował), nakręconego dwadzieścia lat wcześniej przez kogoś innego. I kij z tym, że zupełnie nie odnosimy się do wartości oryginału; sam fakt, że uznajemy remake za film za fajny/dobry/ciekawy, podczas gdy gdzieś tam leży lepszy (wg. innych) tekst źródłowy, którego nie oglądaliśmy (bo o nim nie wiedzieliśmy) sprawia, że nasze zdanie można obić o kant tyłka, a my jesteśmy idiotami bez obeznania w kulturze.

No i ten gust... Żeby się nie rozwodzić – absolutnie nie rozumiem podejścia, w którym wolę/lubię bardziej = lepszy. Serio: to, że wolę sobie obejrzeć Dreszcze Davida Cronenberga od jego Videodromu nie oznacza automatycznie, że ten film jest lepszy – wręcz przeciwnie. Ten pierwszy jest dość zachowawczą wariacją na temat kina zombie, wzbogaconą o temat seksualności i inwazji nauki na ludzkie ciało, przy czym widać jeszcze, że to początki kariery Kanadyjczyka. Ten drugi jest bardziej przemyślany, lepszy technicznie i aktorsko, pogłębia problematykę wpływu technologii i mediów na człowieka i mocniej zapada w pamięć. Słowem – jest lepszy i ja jestem tego świadom. A mimo to, gdy przyjdzie mi wyciągnąć film Cronenberga, wezmę raczej Dreszcze – bo są bardziej kiczowate, bo są zombie, bo jest scena z pasożytem wpełzającym w kobietę przez waginę i sto kolejnych, absolutnie subiektywnych czynników! W każdym razie człowiek to nie komputer: ma własne poczucie estetyki, preferowany typ humoru, wrażliwość, zasób kulturowy, antypatie i w diabły innych zmiennych i wszystko to może spowodować, że mając wybór widz nie wybierze tego, co lepsze, tylko to, co mu przypasuje. Plus, pozostaje zadać pytanie, kto decyduje o tym, że coś jest „lepsze”. Gwiazdki na imdb? Recenzje na Zgniłych pomidorach? Czyjeś zdanie?

Ach, no tak, zapomniałem: Moje zdanie jest najmojsze i najlepsiejsze.

Brak komentarzy: