Viv

Viv

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Duży ekran, mały ekran #10

Kolejny odcinek polecanek - tym razem wyszło w wyjątkowo złym sosie. Znaczy, w sosie Zła. 

Decpicable Me 2 (2013) Pierre Coffin, Chris Renaud (8/10)


Komputerowe animacje – zwłaszcza te od Pixara i DreamWorks – zazwyczaj omijam szerokim łukiem. Nie podoba mi się ich estetyka, ich humor, ich infantylność ukryta pod warstwą luzu i tendencja do zmieniania się w tasiemcowe serie. Mimo to pierwszą część Despicable Me oglądałem z wielką przyjemnością – niezłe gagi, ciekawe postaci, dobrze wyważona mieszanka lukru i pieprzu, świetna stylistyka – tylko brać i oglądać! I nawet dzieciaki mi nie przeszkadzały, mimo iż w większości przypadków nie potrafię znieść ich obecności w filmach. Teraz przyszedł czas na drugą część perypetii Gru i cholera, jest jeszcze lepsza! Wspomniany bohater – obecnie ex-łotr – zarzucił Szalone i Złe Plany na rzecz ojcowskich obowiązków i produkcji (koszmarnego) dżemu. Kiedy jednak dostaje propozycję pracy dla Anti-Villain League, potrzebującej jego pomocy w poszukiwaniu nowego arcyłotra, nie potrzebuje wiele czasu do namysłu – co ma swoje oczywiste konsekwencje Ot, nową partnerkę na ten przykład… Fabuła nie jest ani specjalnie odkrywcza ani zagmatwana – twórcy raczej nie pozostawiają wątpliwości co do finału wątku Lucy czy El Macho, ale w tym wypadku zabawa nie polega na obserwowaniu „gdzie” to wszystko zmierza, ale „jak”. A robi to naprawdę z wykopem: film, jak przystało na opowieść szpiegowską, pełen jest gadżetów i zabawy w agenta specjalnego, zaś gros ładunku komicznego wypływa z napięcia między entuzjastycznie podchodzącą do pracy Lucy, a zdecydowanie bardziej pragmatycznym Gru, który jednak zaskakująco często daje się wciągnąć w absurdalne pomysły AVL. Nie zabrakło też miejsca na sporo popkulturowych cytatów – choćby z Obcego – ale zostały podane bardzo subtelnie i nie wrzeszczą do widza „patrz, patrz, znamy klasykę kina, jesteśmy zajebiści!”.  Choć opowiada o łotrach, planach zniszczenia świata i innych pierdołach w jakich specjalizują się Brudni i Źli, w gruncie rzeczy Despicable Me 2 jest ciepłą, familijną komedią o emocjonalnym dorastaniu, kształtowaniu się uczucia i poczuciu odpowiedzialności – teoretycznie więc nie różni się wiele od innych animacji, nie próbuje jednak za wszelką cenę zabawić dzieci i dorosłych, serwując tym drugim treści, których dzieciarnia nie ogarnie. No, może poza lekką satyrą na swatki – w końcu najlepsze związki to te, które opierają się na wspólnych zainteresowaniach. Nawet jeśli jest to słabość do niebezpiecznych gadżetów. Cholera, że tez takie filmy mi się podobają… chyba się starzeję.
PS. Polskie tłumaczenie tytułu ssie.

Fantastyczny strach przed wszystkim (2012), Crispian Mills (8/10)


Simon Pegg chyba nie ma szczęścia do naszych dystrybutorów – wychodzi na to, że dopóki nie zagra w jakimś kasowym blockbusterze (Mission Impossible, Star Trek), o kinowej premierze filmów z jego udziałem możemy zapomnieć (i nie, WCALE nie przebija przeze mnie oburzenie, że The World’s End nie ma u nas zaplanowanej daty premiery, absolutnie). Na szczęście alternatywne źródła pozwalają dotrzeć do tytułów takich jak właśnie opisywany: dziwnych, szalonych i przesiąkniętych absurdem. Film jest idealny dla każdego, kto czasem coś skrobnie – opowiada bowiem o Jacku, pisarzu. O BARDZO wrażliwym pisarzu. Takim, którego research do książki o wiktoriańskich, seryjnych mordercach (bo przecież nie ma nic lepszego, niż maniak w XIX wiecznej Anglii, czyż nie?) wpędzi w ostrą paranoję: bohater nagle zyska niezachwianą pewność, że ktoś chce go zabić. Skrzypnięcie drzwi, złowrogi układ książek na regale, otwarte okno – wszystko może okazać się zapowiedzią nadchodzącego końca. Najgorsze jednak, że w pewnym momencie Jack będzie musiał wyjść z domu – a wiadomo, czym zazwyczaj kończą się spacery ciemnymi uliczkami wielkiego miasta… A fantastic fear of everything ma wszystko to, za co pokochać można brytyjskie komedie: banalny punkt wyjściowy ewoluuje w ciąg absurdalnych sytuacji, wynikających tak z paranoi Jacka, jak i jego życiowego nieogarnięcia, a najbłahsze zdarzenie przekształca się nagle w część intrygi maniaka kryjącego się w cieniu. Twórcom doskonale udaje się wytworzyć klimat zagrożenia i powoli zaciskającego się na pisarzu imadła strachu, kierującego go na skraj załamania nerwowego, choć przecież i tak doskonale wiemy, że to wszystko jest przesadzone, wyolbrzymione i mieści się tylko w wyobraźni Jacka… a przynajmniej do pewnego stopnia. Obraz świetnie kapitalizuje konwencje kina grozy czy thrillera, zderzając je z oczekiwaniami widza, a następnie wykręca je na lewą stronę i kpi z nich, generując solidny ładunek komiczny. Znajdzie się miejsce na odwołania do Hitchcocka, Lyncha, Polańskiego, braci Coen i Burtona – zarówno w postaci bezpośrednich cytatów (scena pod prysznicem) jak i stylistycznej mimikry (bajka o jeżu Haroldzie). Ostatecznie jednak to Simon Pegg jest czynnikiem, który przmienia A fantastic fear of everything z filmowej ciekawostki w groteskowy teatr cudowności: z długimi włosami, wałęsający się po mieszkaniu w niedopranych gaciach, z obłędem w oczach i nieodłącznym nożem sprawia, że nawet średniej jakości żarty zyskują dodatkowy blask. Ba, dzięki niemu stricte komediowa opowieść o paranoiku nabiera nagle nieco dramatyzmu, a lekko tragiczne tony ujawniające się w drugiej części filmu, zamiast rozbijać formę i pozbawiać ją spójności, dodają produkcji smaku. Makabryczna rzecz – albo zabije śmiechem, albo wpędzi w szaleństwo.

Hannibal (2013) Bryan Fuller (6/10)



Nie owijajmy w bawełnę: Hannibal w wydaniu serialowym to rozczarowanie. I nie dlatego, że jest tragiczny – bo ostatecznie ogląda się go nieźle i z zainteresowaniem – ale z racji tego, że twórcy mieli materiał na coś genialnego, ale chyba sami nie bardzo wiedzieli, którędy do owej genialności dojść. Pod względem technicznym trudno mu cokolwiek zarzucić: wizualnie jest majstersztykiem, łączącym surrealizm koszmarnych wizji Grahama i makabryczność zbrodni z przeestetyzowanym do granic możliwości otoczeniem Hannibala – jego pięknym gabinetem, cudownie udekorowanymi posiłkami i znakomicie dobranymi garniturami. Obsada aktorska daję radę, a Mads Mikkelsen (idealny do roli psychiatry-kannibala) i Hugh Dancy nadają niezwykłej intensywności relacji między Willem i Hannibalem – zresztą, znakomicie poprowadzonej, pełnej napięcia, oferującej perwersyjną przyjemność oglądania zmagań dwóch łowców, agenta federalnego i mordercy. Nie można twórcom odmówić pomysłowości: zbrodnie są makabryczne i śliczne zarazem, finał zaś cudownie przewrotny, idealne zakończenie zabawy w kotka i myszkę. A jednak w tym wszystkim jest coś, co nie pozwala cieszyć się z serialu: jego nieokreśloność. Największym grzechem Hannibala jest to, że chyba nie do końca wie, czym chce być: standardowym proceduralnem, dramatem policyjnym, thrillerem psychologicznym – próbuje być wszystkim i w rezultacie całość się rozmywa. Bowiem cóż z tego, że relacja Hannibal-Will jest świetnie skonstruowana, skoro zaraz obok czai się „dramatyzm i patetyzm” wątku halucynacji Grahama (gdzie wszyscy płaczą nad losem agenta, a potem wpychają go w ramiona Lectera), biednej Abigail (bo Will chce być opiekunem, a ktoś inny chce cielęcinę na kolację) oraz żony Jacka – a wszystko to podane w sosie ckliwości i emowatości. Chwilami ma się wrażenie, że bohaterowie nie mają nic innego do roboty, tylko wymownie milczeć, patrzeć ze zbolała twarzą, bądź odwrotnie – lustrować innych mrocznym wzrokiem i świdrować nim na wylot. Mierzi też straszna łopatologia, jakby scenarzysta wątpił w inteligencję widza – oczywiście wiemy, że tego a tego zabił Hannibal, ponieważ od samego początku dostajemy podstawione pod nos tropy, ale nie: żeby było jasne, strzelimy jeszcze na koniec retrospekcję z mordującym kanibalem, żeby komuś się przypadkiem nie zrobił kołtun na głowie od myślenia. Problem jest też z samym Hannibalem: owszem, Mads jest cudowny, a w jego interpretacji Lecter jest pociągającym, stylowym skurwysynem, ale jego plan dotyczący Willa wydaje się zbyt… doskonały. Wszystko jest tak idealnie dopasowane, że w ostatnich odcinkach nagle odkrywamy, jak koszmarnie grubymi nićmi jest to momentami pozszywane – włącznie z nagłym olśnieniem Willa, deus ex machina rozwiązującym zagadkę. Najśmieszniejsze, że paradoksalnie właśnie te ostatnie odcinki są najlepsze. Na tym polega tragizm tego serialu: pierwsze odcinki ogląda się siłą inercji – bo skoro się zaczęło, to kontynuujemy – ale nie oferują one wielkich uniesień i istnieje ogromne niebezpieczeństwo, że zanim dotrzemy do finału, chwilami dość elektryzującego, po prostu nam się znudzi i rzucimy go w cholerę (czego i ja byłem bliski – gdyby nie interwencja fannibalek, pewnie skończyłbym przygodę na dziewiątym odcinku). Teraz wypada tylko liczyć, że drugi sezon poprawi te mankamenty… ale szczerze mówiąc, aż tak bardzo mi się nie pali, by to sprawdzić. 

Brak komentarzy: