Viv

Viv

piątek, 9 sierpnia 2013

Wurt, czyli ja piórkuję


Jeff Noon
Wurt

Ocena: 8/10

Zdarzają się książki – takie jak Wurt Jeffa Noona – do których jak ulał pasuje określenie „ponadczasowe”. Wydaje się ono cokolwiek napuszone, ale jednocześnie jak najbardziej na miejscu. Nie tylko dlatego, że powieść, napisana wszak dwadzieścia lat temu, nic nie straciła ze swojej świeżości, nie zakurzyła się i nie zmieniła w dziwaczną ramotę – również dlatego, że akcja Wurta równie dobrze mogłaby zostać osadzona we współczesnym świecie lub w latach sześćdziesiątych,  w środowisku zbuntowanych, niechętnych regułom bohaterów Z soboty na niedzielę Karela Reisza i nie straciłby nic ze swej wartości.

Wurt jest bowiem powieścią z rodzaju tych, które – i znów tendencyjne określenie – albo się kocha, albo nienawidzi. Gdyby tekst Noona był filmem, prawdopodobnie od razu posypałyby się gromy oskarżające go o przesadny formalizm, estetyzację i przerost formy nad treścią. W warstwie fabularnej powieść jest bowiem bardzo uniwersalna: z jednej strony historia ulokowana jest w Manchesterze, zaludnianym przez ludzi i hybrydy (roboty, widma i istoty Wurta), z cyber-narkotykami oferującymi ucieczkę od rzeczywistości i techniką opartą na napięciu pomiędzy technologią a Wurtem. Z drugiej jednak historia Skryby i Skitrowców podporządkowana jest narracji losów mitycznego bohatera: jego czyny napędza poczucie straty i chęć przywrócenia stanu równowagi, obok siebie ma grupę towarzyszy, naprzeciw – szereg przeszkód i prób, które musi pokonać; popełnia błędy, lecz również podnosi swoje predyspozycje duchowe pod okiem mentora. Zaś ostateczna próba (walka z figurą ojca) przynosi tak powrót do stanu równowagi, jak i wgląd w inną rzeczywistość. W trakcie swej wędrówki Skryba jest kuszony do porzucenia swego celu, konfrontuje się ze śmiercią i stratą, odkrywa w sobie nieznane pokłady siły i determinacji, dojrzewa, słowem – pokonuje drogę archetypicznego herosa. Gdyby ktoś chciał być złośliwy, powiedziałby: banał. Może i tak, ale ten „banał” Noon nasyca garścią zdecydowanie niebanalnych pomysłów i niesamowitym stylem, zmieniającym podróż Skryby w groteskowy, koszmarny trip.

Nie powinno to specjalnie dziwić – wszak jednym z wyraźniejszych wątków powieści jest ten dotyczący kolorowych piórek: narkotycznych biletów do świata snów, oferujących oderwanie od szarej, brutalnej rzeczywistości, dostępnych niemal dla każdego – słodki erzatz dobrobytu od władz. Sielankowe sny cichych wiosek, marzenia o byciu gwiazdą lub spokojnym życiu, frywolne pornowurty o orgiach i zboczeniach, wizje morderstw, wyprawy po złote runo mądrości i zakopanie się w bańce słodkich wspomnień – do wyboru do koloru. Świat rzeczywisty miesza się z Wurtem, a wszystko to odbija się na narracji. Choć cała akcja rozpisana jest raptem na kilka dni, absolutnie tego nie czuć: ma się wrażenie, że podróż Skryby trwa zdecydowanie dłużej. Chronologia i związki przyczynowo-skutkowe rozbijane są przez kolejne wejścia w Wurta – rzeczywistość dziwną i nie do końca zrozumiałą, ale do pewnego stopnia wcale nie bardziej absurdalną, niż ta „prawdziwa”, gdzie ludzie lubią się nadżemować, a na klatkach schodowych można spotkać widmo-węże. W świecie powieści wszystko jest wykręcone: gliniarze brutalniejsi, zamiast kapel heavy metalowych na scenie szaleją hybrydalne szczekaczo-grupy, a konflikty etniczne i rasowe przeniosły się z etapu biały kontra kolorowy na czysty przeciw robo czy widmo. Wurt w gruncie rzeczy niewiele się od tego wszystkiego różni – z tym, że kanalizuje szaleństwo, zamiast rozlewać się jak rzeka. Na to wszystko zaś nakłada się narracja samego Skryby: rwana, miejscami nieskładna, naznaczona piętnem piórek. Czytelnik nigdy nie może być do końca pewien, czy to, co czyta, jest faktycznie zapisem wyprawy bohatera: czy przypadkiem czegoś nie zapomniał, czy coś mu się nie pomyliło, czy nie podkoloryzował jakiegoś detalu lub epizodu… Zwłaszcza że sam czasem gubi się w swojej opowieści, zastanawiając się, czy dane rozwiązanie fabularne jest dobre – wszak wszystko to jest tylko snem, możliwym do wyśnienia przez każdego… kto się odważy.

Wydanie z Uczty Wyobraźni, w stosunku do poprzedniego Wurta, wzbogacone zostało o trzy dodatkowe opowiadania z tego uniwersum, nie nawiązujące jednak do powieści – tak pod względem bohaterów, jak i nastroju. Zaryzykowałbym tezę, że pod pewnymi względami są nawet lepsze, niż „danie główne”: o ile to ostatnie ma lekko kryminalny charakter z wyczuwalną nutką buntu, o tyle krótkie teksty są raczej nostalgiczne, naznaczone poczuciem smutku i rozczarowania. W historii Skryby piórka były odskocznią, przygodą i kluczem do innej rzeczywistości– w opowiadaniach służą raczej pokazaniu ułomności świata snów, tego, jak wpływa on na relacje międzyludzkie i na same jednostki – system równorzędnej wymiany jest najlepszym tego przykładem.

Nie wiem, komu polecić Wurta, ale polecić go należy: to niesamowicie nakreślona wizja miejsca na pograniczu, dziwna, szalona, naszpikowana znakomitymi rozwiązaniami językowymi i stylistycznymi, miejscami irytująca, miejscami zniewalająca. Niektórzy być może będą potrzebowali dłuższej chwili, by wejść w ten świat dziwacznego slangu i odlotów na nielegalnych piórkach, ale jeśli przebiją się przez tę ścianę, powinni być zadowoleni. Ja w każdym razie byłem.

Brak komentarzy: