Viv

Viv

piątek, 16 sierpnia 2013

Remake, przyjacielu, skąd ta powaga?

Uprzedzając: notka będzie o tym, po cholerę robić remake. Słów ocean wypisano na ten temat, ja zapewne też nic nowego do dyskusji nie wniosę, ale nic to – na wątrobie mi leży, wypluć więc muszę. Jest sporo rzeczy, które mnie irytują, jeśli chodzi o kinematografię. Ceny biletów, filmy wprowadzane w momencie, gdy widzieli go wszyscy, włączając w to pingwiny na biegunie, reklamy w kinie, napuszone adaptacje komiksów, brak dobrych komedii… do pewnego stopnia również powtarzalność  produkcji i chów wsobny. Piszę: do pewnego stopnia, ponieważ mam świadomość, że wymyślić coś nowego jest niemożliwością i można co najwyżej bawić się w bezczelne powielanie, kombinowanie bądź formalne odjazdy (a każda z opcji jest równie dobra, co niepewna). Co za tym idzie – nie mam nic przeciw tworzeniu remake’a jakiegoś klasycznego filmu. Nie będę biegał w świętym szale, polewał napalmem scenarzysty i producenta, wysyłał bombowych przesyłek ludziom z for internetowych: jeśli twórca stwierdził, że tekst wyjściowy uległ dezaktualizacji, bądź też historia ma potencjał do wykorzystania w sposób odmienny od oryginalnego, to kim ja jestem żeby mu tego bronić? Kto normalny narzeka na Cronenberga, że śmiał wziąć na warsztat Muchę, albo na Franka Oza za odnowiony Sklepik z horrorami? Jakoś nie widzę chętnych…

O ile sam trend tworzenia przeróbek nie wywołuje u mnie odruchu wymiotnego, o tyle jego część, koncentrująca się na kinie grozy, ustawicznie wywołuje u mnie lęk. I niestety nie jest to komplement. Gdzie tkwi główny grzech twórców kina grozy? W braku elementarnej pokory wobec dzieła filmowego, który to brak dzielą z nimi zresztą rzemieślnicy z innych gatunków, by wspomnieć choćby Rolanda Emmericha i jego (God)Zillę. I nie chodzi tu tylko o fakt spuszczenia w kiblu ogromnej tradycji i wszystkiego tego, co narosło wokół konkretnych tytułów, ale przede wszystkim całkowite pominięcie kontekstu kulturowego oryginału. Doskonale widać to na przykładnie wspomnianego w poprzedniej notce Evil Dead oraz nowego Koszmaru z ulicy Wiązów (2010) – dwóch filmów wpadających w tę samą pułapkę.


A jest nią właśnie wspomniany kontekst czasów. To nie przypadek, że tasiemcowe serie grozy zyskały popularność w latach osiemdziesiątych – dla wielu będących filmową czarną dziurą, spaloną ziemią po epoce kontestacji, z Conanem machającym swym wielkim mieczem na pustkowiach. Kicz, przesada, mentalna pustka, ortaliony i różowe koszulki do białego garnituru – raj dla modnych nastolatków i koszmar dla całej reszty. Jeśli Freddy i Ash mieli okazję zaistnieć, to tylko tutaj, tylko w tej dziwacznej, rozpasanej dekadzie, zarówno jako ich pełnoprawni członkowie, jak i – do pewnego stopnia – kontra wobec zastanej, filmowej rzeczywistości. Wspomniani herosi grozy nie wzięli się z powietrza, nie wyskoczyli jak królik z kapelusza: byli efektem refleksji nad rynkową sytuacją kina. A ta, jak pewnie niektórym wiadomo, była podporządkowana przede wszystkim nastolatkom, oczekującym jeszcze więcej, jeszcze mocniej, jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej szokująco. Wzrost popularności kamer wideo okazał się błogosławieństwem: niemal każdy, przy odrobinie kasy i samozaparcia, mógł nakręcić własny, koszmarny film klasy B a następnie pchnąć go dalej, w oczekiwaniu na sławę, kasę, kult i seks. Nigdy później filmowy horror nie był tak popularny i odjechany zarazem: zombie, wampiry, kanibale, faszyści, mordercy z wiertarkami i psychopatyczne pielęgniarki, nawiedzone domy, zmutowane krokodyle – półki wypożyczalni kaset uginały się od bogactwa i dobra, a czym produkcja krwawsza i durniejsza, tym lepsza zabawa i większy respekt wśród rówieśników. I w tym właśnie kotle wykiełkowali nasi herosi.

Freddy, zabójca ze snów, był odpowiedzią na popularność psychopatycznych morderców, w rodzaju Michaela z Halloween czy Leatherface’a z Teksańskiej masakry piłą łańcuchową: teoretycznie zwykłych ludzi, ale zaskakująco wytrzymałych i posiadających umiejętności skradania spędzające sen z powiek wojowników ninja. Zdehumanizowani, milczący, na swój sposób przygłupi – kiepski przepis na ikony. I tutaj wchodził nasz pizza-man z pazurkami – kolorowy, z makabrycznym poczuciem humoru, głosem zdartym jak kolana przedszkolaka i nadprzyrodzonymi mocami. Koszmar z ulicy wiązów rozbijał kostniejącą konwencję slashera, wprowadzał ironię, przesadę i powiew świeżości (bohaterka, która NIE CZEKA na rzeź jak baran? Nie może być!), kierując ten nurt na zupełnie nowe tory. Z kolei Evil Dead – mam wrażenie – zrodził się po trosze w kontrze do całej tej horrorowej zbieraniny, a nawet do siebie samego: wystarczy wszak porównać część pierwszą (będącą typowym, tanim gore) i drugą (doprawioną czarnym humorem i ironią) a potem zerknąć, która z nich cieszy się większym zainteresowaniem. 

No dobra, ale co to ma wspólnego z robieniem współczesnego, mizernego remake’u? Otóż wszystko. Wystarczy wszak jeden rzut oka by dojrzeć, że twórcy biorąc na warsztat klasyki, twardo dostosowują fabuły do współczesnych realiów. Nie tylko przesuwają akcję o X lat do przodu, dają bohaterom komórki i wikłają w narkotykowe problemy – to akurat byłby pikuś. Gorzej, że zabierają się do racjonalizacji i urealistycznienia fabuły, w tym zaś są koszmarnie wręcz wybiórczy i niekonsekwentni. Do pewnego stopnia ich rozumiem: z jednej strony człowiek chce pokazać coś nowego, innego, świeżego, ale z drugiej „TO NIE JEST EVIL DEAD, NIE MA PIŁY I RĄCZKI, JESTĘ FANĘ, JA WYMAGAM” i konieczność dostosowywania się do grupki miłośników kultowego filmu (która i tak w większości w swym malkontenctwie obraz oleje). Wciąż jednak trudno usprawiedliwiać pewne ich działania. Weźmy Kruegera: czy potrzebował pretekstu do zabijania? Nie specjalnie. Był po prostu przerysowanym psychopatą, który mordował, ponieważ był złym skurwielem i mógł to robić. Ot, personifikacja potwora z koszmarów. Widzisz takiego i od razu wiesz: tak, ten koleś mógł powrócić z piekła. Jaki sens ma więc przekształcenie nieludzkiego psychopaty w dość żałosną postać pedofila z grabkami? Umowność zastąpił realizm, mistycyzm wyparło racjonalizowanie i nagle cała magia poszła w pizdu, pozostawiając tylko kolejnego randomowego zabójcę. A motyw z tajemnicą? Trzy dekady temu faktycznie taka zmowa milczenia dorosłych mogła się udać, ale dzisiaj – w dobie Internetu, komórek i globalnej wioski?

Nie lepiej jest z Evil Dead: jasne, można zamienić Necronomicon na jakąś pseudo Biblię Szatana, wymazać głównego bohatera, dopisać postaciom jakieś tło i racjonalizować wszystko, co się da i nie zwiewa do Piekła. Powstaje tu tylko jeden, zasadniczy problem: odarcie filmu, podobnie jak Koszmaru z ulicy wiązów, ze zbroi ironii i czarnego humoru w jaskrawy sposób obnaża nieziemsko idiotyczne gruncie rzeczy konwencje i pomysły, na jakich opierają się te produkcje. Dopóki nad całością unosił się odór przesytu i przerysowania, byliśmy w stanie uwierzyć w brak pomyślunku młodzieży w samotnym domku w lesie, ich życiowe nieogarnięcie, skoncentrowanie głownie na sobie, mierną skuteczność w walce i to, że najlepszą obroną przed złem są liche, drewniane drzwi. Wystarczyło go zabrać i nagle widz dostrzega, że obcuje z bandą idiotów. Napis na książce mówi „nie czytaj”? No to dalej, czytamy, wszak wasze voodoo mam w głębokim poważaniu. Siostrunia zalała się wrzątkiem a potem prawie odstrzeliła bratu łeb? Spokojnie, to z pewnością stres i efekt odstawienia. Ah, no i opowieść o bolącej nóżce jest doskonałym pretekstem, żeby zejść do niej do piwnicy… niedługo po tym, jak wyrzygała na koleżankę pięć litrów posoki., zmieniając ją tym samym w mordercze zombie. Brzmi logicznie.



Twórcy próbujących swych sił z klasykami nieodmiennie próbują mieć ciastko i zjeść ciastko: dostosować filmy do współczesnych trendów – wiadomo, ma być mocno, krwiście, wiarygodnie i mrocznie niczym w najgłębszej dziurze w piekle – a jednocześnie nie zniechęcić fanów, oczekujących masy cytatów, nawiązań i „starego dobrego (tu wstaw tytuł)”. W efekcie to podpucowanie starej formuły kończy się mniejszą lub większa katastrofą: ani to nowoczesne, ani oldschool, czasem ratuje wszystko dobra realizacja (Evil Dead), a czasem nie ratuje nic (Koszmar…). Jedyna nadzieja w twórcach, którzy nie będą obawiali się spróbować ekstremalnych rozwiązań, całkowicie odświeżyć formułę, pozostawiając tylko najbardziej charakterystyczne elementy… ale na to chyba jeszcze sobie poczekamy.  

Brak komentarzy: