Godzilla vs. Biollante (Źródło: Wikipedia) |
Długo obiecywałem sobie ten wpis
– po najlepszych i najgorszych przykładach anglosaskiego kina potworów musiał
przyjść czas na moje skrajnie subiektywne zestawienie najciekawszych/najlepszych
filmów o Godzilli. Nie będę ukrywał, że mam do wielkiego gada, jak i całej
serii, stosunek bardzo osobisty – były to chyba pierwsze japońskie filmy (nie
licząc wieczorynkowych Pszczółki Mai i Muminków) jakie miałem
okazję obejrzeć. Szczerze mówiąc nie pamiętam, czy w tamtym czasie wiedziałem
dokładnie, co to ta Japonia właściwie jest, ale wkrótce dokształciłem się
zarówno w kwestii geograficznej, jak i stricte filmowej, rozpoczynając moją
niesłabnącą fascynację tym kinem.
Ponieważ do premiery nowej amerykańskiej
Godzilli zostały niecałe dwa tygodnie, jest to dobra okazja żeby zebrać się w
sobie i skrobnąć co nieco o bohaterze dzieciństwa. Jak wspomniałem wcześniej,
jest to zestawienie skrajnie subiektywne: bycie fanem niejako z definicji
zakłada brak dystansu do obiektu uwielbienia, więc jeśli ktoś oczekuje jakiegoś
pogłębionego opisu lub obiektywnych argumentów natury estetycznej czy
ideologicznej, to chyba zły adres. Inna sprawa, że próba obiektywnej analizy
serii tak zróżnicowanej jak Godzilla wymagałaby czegoś więcej, niż krótka notka
na blogu. Bo i jak zwięźle opisać bohatera, funkcjonującego na ekranach przez
ponad sześćdziesiąt lat? Bohatera, który zaczynał jako metafora traumy
związanej z bombą atomową, by następnie stać się narodowym superbohaterem, zwiastunem
kryzysu, a wreszcie ikoną popkultury? Jak przyłożyć tę samą ramę do filmów
tworzonych w czasie szybkiego rozwoju gospodarczego Japonii i tych kręconych
podczas zapaści w latach 90.? Jak porównywać estetykę produkcji z lat 60.,
gdzie SF miało skłonność do kiczu i przesady, a żaden pomysł nie wydawał się
„zbyt głupi”, z obrazami współczesnymi, gdzie panuje tendencja wręcz odwrotna i
nawet filmy czysto rozrywkowe muszą być „mroczne i poważne”? Nie wspominając
już o odmiennych strategiach realizacyjnych wykorzystywanych w różnych okresach
(w zależności od kondycji samego kina w Japonii), wrażliwości estetycznej
twórców, ingerencji zachodnich dystrybutorów, tnących te filmy niekiedy
niemiłosiernie… Wszystko to było znaczące i miało wpływ na to, jak Godzilla
wyglądał i co robił (polecam tutaj Bringing Godzilla Down to Size,
gdzie można posłuchać m.in. ludzi odpowiedzialnych za efekty specjalne i
aktorów odtwarzających Wielkiego G – interesująca sprawa). Czy więc można w
prosty sposób powiedzieć, który film był „najlepsiejszy”? Cholera wie. Ja w
każdym razie nawet nie próbuję.
Zamiast tego zapraszam do mojego
osobistego TOP 5 filmów o Godzilli.
5. Godzilla vs Biollante (1989)
reż. Kazuki Omori
Wielka paszcza Biollante Źródło: bmoviesbreviewed.com |
Prawdopodobnie jeden z dziwniejszych,
a przy tym ciekawszych filmów z serii Heisei, oparty na scenariuszu wyłonionym
w konkursie organizowanym przez Toho. Wiele osób uważa ten obraz za średni i
mało dynamiczny, głównie ze względu na rozwinięcie ludzkich wątków kosztem scen
z potworami. I faktycznie, zajmują one sporo miejsca, ale w przeciwieństwie do
kretyńskich harców z Godzilla: Final Wars tutaj sceny te
mają sens, otrzymujemy bowiem dość pesymistyczną opowieść zahaczającą o tematy
szpiegostwa, zagrożenia terroryzmem, niebezpiecznych badań genetycznych,
nakręconych przy tym z wyczuciem tempa i napięcia. Cholera, przecież ktoś w tym
filmie wpada na pomysł, że wykorzystanie komórek Godzilli będzie świetnym
patentem na super-broń! Idea taka dobra, wow, taka popieprzona. Zresztą sam(a)
Biollante też łapie się go galerii najbardziej odjechanych monstrów serii –
wyobraźcie sobie bowiem skrzyżowanie DNA Godzilli z różą i… człowiekiem.
Pamiętam, jak zajeżdżałem kasetę VHS z tym filmem i wyczekiwałem scen z
Biollante, odczuwając pewnego rodzaju melancholię związaną z tym monstrum i
jego/jej „śpiewem”… przynajmniej do czasu, aż nie wyewoluował w wielkiego gada
z paszczą wielkości połowy Godzilli. Srogi film. A przy okazji jedna z
najlepszych okładek, jakie stworzono dla Króla.
Mechagodzilla w pełnej okazałości Źródło: listal.com |
Kolejny hit z wypożyczalni
video, który chyba gdzieś jeszcze leży na moim strychu. Fabuła – jak przystało
na produkcję z serii Shōwa – dość kiczowata, obejmowała kosmitów marzących o
zniszczeniu Ziemi, genialnego naukowca, Mechagodzillę i nieco akcji szpiegowskiej.
Pod względem estetycznym widać było doskonale ograniczenia przyjętej formuły:
puste, nieciekawe tła, rekwizyty wzięte z przedniej dekady – trudno się dziwić,
że obraz nie odniósł specjalnego sukcesu i stał się najgorzej sprzedającym się
filmem z całej serii. Więc co to cholerstwo robi na liście? Bo Terror
Mechagodzilli, choć pod pewnymi względami przestarzały, miał dwa
zasadnicze plusy. Pierwszym były sceny destrukcji. Szlag, sekwencje, w których
Mechagodzilla przy pomocy pierdyliarda rodzajów broni promienistej zamienia w
perzynę całe metropolie i niemal wbija Godzillę w glebę były (i nadal są!)
intensywne jak wszyscy diabli. Jeśli ktoś chciałby dzisiaj film obejrzeć,
powinien to zrobić choćby dla tych momentów, gdy Wielki G. dostaje konkretny
łomot. Tutaj też wyłazi drugi interesujący fakt: Godzilla już nie jest
niepokonany. Ba, gdyby nie durne ludziki, które Król niegdyś miażdżył bez
mrugnięcia okiem, niepomny ich śmiesznych pukawek, prawdopodobnie nigdy by
blaszanego gada nie ukatrupił. Interesujące, jak bardzo rozwój gospodarczy
Japonii odbijał się na kondycji jaszczura. Ale cóż – gdy ktoś trzęsie światową
ekonomią, komu potrzebny radioaktywny obrońca?
3. GMK: Wielki Atak Potworów
(2001) reż. Shūsuke Kaneko
Tym razem krew leje się obficie Źródło: glogster.com |
Wydawało wam się, że idea
monstrum zrodzonego w wyniku testów atomowych była szalona? To co powiecie na
koncept Godzilli jako zombie przywołanego do życia przez dusze japońskich
żołnierzy i ich ofiar z czasów II wojny światowej, szukających teraz zemsty na
Japonii? No to fajnie, wiecie już, co znajdziecie w tym filmie. Że pomysł
absurdalny? Owszem, lecz przy okazji zaskakująco spójny, wpisujący się zarazem
w atmosferę narastającego japońskiego nacjonalizmu. O ile wcześniejsze serie
raczej odcinały się od powiązań z armią lub tendencjami patriotycznymi, o tyle GMK jest
niemi przesiąknięty na wskroś. Dość powiedzieć, iż jednym z bohaterów jest admirał
Japońskich Sił Samoobrony, a aby powstrzymać Godzillę, należy obudzić Święte
Bestie (czyli trzech strażników Japonii), te zaś – uosabiając tradycje duchową
– nie mogą nic zdziałać, dopóki nie zostaną wspomożone przez siłę i odwagę
japońskiego społeczeństwa w osobie wspomnianego admirała i jego córki. A to i
tak nie wszystko. Interesujące przy tym, że film Kaneko nie zmienia się w
ociekająca nacjonalizmem agitkę (choć czasem mu do tego blisko), pozostając
wciąż tym samym: efektowną opowieścią o potworach. Przy okazji też szalenie
brutalną. Serio: gdzieś podziała się umowność poprzednich filmów (pamiętacie
monstra „pochłaniane” przez morze albo skalną rozpadlinę?), zastąpiona
szokującą dosłownością – piloci zestrzeliwanych samolotów krzyczą w agonii,
Baragon zostaje rozerwany na kawałki, a Mothra płonie żywcem. Po pierwszym
seansie wpadłem w pewien stupor, ale po czasie trudno nie pokiwać głową z
uznaniem nad takim rozwiązaniem… zresztą, wkrótce być może wrzucę tekst, w
którym przyjrzałem się GMK nieco bliżej. Badass movie, milordzie.
2. Gojira (1954) reż. Ishirō
Honda
Ishirō Honda w trakcie kręcenia Godzill. (Źródło: Wikipedia) |
O tym obrazie napisano tak
wiele, w tak wielu miejscach, iż nie wiem nawet, co sam mógłbym od siebie
dorzucić. Bez wątpienia jeden z najlepszych filmów w dziejach SF, przykład
niezwykłej wyobraźni, a przy okazji próba zmierzenia się w narodową traumą. Gojira
był w zasadzie superprodukcją: duży budżet i znakomita ekipa (m.in. spec od
efektów specjalnych Eiji Tsubaraya i doświadczony aktor Takashi Shimura)
zaowocowały stworzeniem ponurej wizji świata stającego oko w oko z zagładą,
która nawet po sześciu dekadach od powstania potrafi solidnie trzepnąć w
czerep. Skąd się wziął ogromy sukces tego filmu, poza oczywistą maestrią
techniczną? Między innymi stąd, że Gojira, w przeciwieństwie do dość
optymistycznych filmów anglosaskich, prezentowała apokalipsę w całej jej
potworności, z dymiącymi zgliszczami miast, tysiącami rannych i budynkami
walącymi się jak domki z kart. Zbudzony przez próby jądrowe jaszczur był w
zasadzie niezniszczalny – nie imała się go broń konwencjonalna ani wysokie
napięcie – w przeciwieństwie do głupich pajączków czy pasikoników, które
Jankesi zdejmowali byle bombką. Dopiero stworzenie broni jeszcze potworniejszej
niż atom pozwoliło zniszczyć monstrum, a z nim i wynalazcę, obawiającego się
nowego konfliktu i wyścigu zbrojeń. Obraz był przy tym pacyfistycznym apelem o
pokój – apelem tyleż bardziej autentycznym, iż wystosowanym przez kraj, który
doświadczył na własnej skórze koszmaru atomowej zagłady. Ale dla wielu Godzilla
i tak będzie „tym gumowym potworem z Japonii”, co go dziwni ludzie kręcą i
jeszcze dziwniejsi oglądają. Tak, tak. Ah, przy okazji – omijajcie amerykańską
wersję filmu: jakkolwiek całkiem pomysłowo przerobiona, to jednak jest kaleka i
pozbawiona większości elementów decydujących o znakomitości tego obrazu.
1.
Godzilla vs Hedorah (1971) reż. Yoshimitsu Banno
Godzilla i śmierdząca sprawa Źródło: godzilla.wikia.com |
Ta,
już widzę te zdziwione miny – jakim cudem to dziwadło mogło pokonać oryginalną Gojirę?!
Ano mogło, wszak ostrzegałem, że to wybór subiektywny. A tak się składa, że
film Banno był pierwszym, jaki miałem okazję zobaczyć. Ba, jak wspominałem, był
pierwszą aktorską produkcją z Japonii, jaką widziałem! I jasne, gdyby spojrzeć
na ten obraz trzeźwym okiem, wypadałoby się złapać na głowę, bo czego tu nie
ma: monstrum mordujące ludzi trującymi wyziewami i zasysające spaliny,
narkotyczne wizje bohaterów, latający Godzilla stosujący chwyty kung-fu…
zupełnie jakby ktoś nażarł się kwasu. Ale mając te osiem lat podczas pierwszego
seansu nie zwracałem na to specjalnej uwagi – wtedy film nie wydawał mi się
dziwny – wydawał mi się przerażający jak diabli. Ba, nadal mi się taki wydaje. Godzilla
vs Hedorah miał być swego rodzaju komentarzem do powtarzających się
skandali związanych z zanieczyszczeniem środowiska przez wielkie firmy i Toho
postarało się, by był on srogi: Hedorah ze swoimi czerwonymi oczami, sterty
szkieletów pozostawionych na trasie jego lotu, obrazy pływających gór śmieci,
oko Godzilli wypalone trującym szlamem… Oglądałem ten przynajmniej trzydzieści
razy, zużywając do cna swoją kasetę vhs, a mimo to za każdym razem strona
wizualna, napięcie i elementy horroru robiły na mnie to samo wrażenie. Jasne,
film ten nie ma tej siły przebicia co oryginał, bywa kiczowaty i nadto
efekciarski, a dziecięcy bohater jest cokolwiek irytujący. I wiecie co? Mam to
absolutnie gdzieś. Temu filmowi zawdzięczam fakt pisania teraz tej notki (a po
części moje filmowe zapatrywania w ogóle) i choćby za to należy mu się pierwsze
miejsce. Na pohybel!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz