Viv

Viv

piątek, 14 marca 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #13

Blood Shot (2013) reż. Dietrich Johnston  (4/10)
Wyobraźcie sobie wampira – nie jakiegoś wymoczkowatego Edzia, ale porządnego, wielkiego jak szafa i łysego badassa w czarnym płaszczu. Potem wyobraźcie sobie tego wampira podróżującego po świecie jako cyngiel CIA, wpadającego do budynku, przyjmującego na klatę tonę ołowiu, a potem robiącego całkowitą masakrę, z wlewaniem komuś wybielacza do gardła włącznie. Do tego dodajcie jakiegoś młodego policjanta owładniętego obsesją (w sumie nie wiadomo nawet skąd) zabicia wampira, przez co całkiem sypie mu się życie osobiste i praca, a następnie wizję, że ta dwójka staje naprzeciw islamskiej grupy terrorystycznej, która testuje broń chemiczną na małych szczeniaczkach, wozi ze sobą harem dziewic, chce zdetonować w USA bombę atomową z pomocą starożytnego, niebieskiego dżina i karłów-samobójców, a komórki mózgowe ma tak owładnięte miłością do Allaha, że jej członkowie zapominają o zmianie garderoby i w jankeskiej metropolii biegają ubrani w beduińskie wdzianka i turbany. Wyobraźcie sobie teraz to wszystko w niskobudżetowym filmie, pełnym absurdalnych klisz kina akcji, z falą uderzeniową posyłającą bohatera dziesięć metrów do przodu, raną, która nie przeszkadza mu w robieniu piruetów w czasie strzelaniny, choć chwilę wcześniej nie mógł przez nią ustać na nogach, przeciwnikami wyciągniętymi z najbardziej łopatologicznych odcinków South Park, niekończącą się amunicją, wylewającym się z ekranu kiczem i przesadą, oraz rolami Lance’a Henriksena i Christophera Lamberta. Jest źle? Jest strasznie. Ale w kategorii „film tak zły, że aż dobry” jest to całkiem przyjemna produkcja. Tania, bzdurna i przesadzona, ale serio, jeśli bohater zjeżdża do podziemnej kwatery za pomocą odrzutowej trumny, za którą wisi amerykańska flaga, to jak mogę narzekać?

Escape plan (2013) reż. Mikael Håfström  (6/10)

Dzisiejszą popkulturą rządzi nostalgia. Poza oczywistymi mankamentami w rodzaju niekończącego się narzekania „że kiedyś trawa była zieleńsza” ma to też kilka plusów. Jednym z nich jest powrót z emerytur tuzów kina akcji lat 80., zapoczątkowany przez dylogię Niezniszczalnych. Oczywiście efekty bywają różne – od przyjemnie czerstwego The Last Stand po żałośnie spleśniałe Bullet to the Head. Jak ma się sprawa z Escape plan? Szczerze mówiąc zaskakująco dobrze. Oczywiście trudno określić go inaczej niż jako sprawną, rzemieślniczą robotę, odnoszę jednak wrażenie, że nawet bez uczucia nostalgii unoszącej się nad filmem, całość trzymałaby poziom. Film ma bardzo klasyczną konstrukcję dramaturgiczną i dobrze wpisuje się w nurt kina więziennego: na początku intrygująca ekspozycja, zawiązanie akcji, potem kolejne etapy planowania ucieczki i wcielenie planu w życie. Co zabawniejsze, choć pierwsze skrzypce grają ikony kina akcji – Stallone i Schwarzenegger – całość nie zmienia się w niekończący się łańcuch potyczek strzelanin. Jasne, obaj bohaterowie to twarde złodupce, co to śmierci patrzą prosto w twarz, ale najlepsze w ich działaniu jest właśnie wynajdywanie luk w systemie więzienia, niż wysadzanie wszystkiego pod ręką. Escape plan – mam wrażenie – miał być do pewnego stopnia przełamaniem schematu kina akcji, do którego przyzwyczaili nas Sly i Arnie, i do pewnego stopnia się to udało – nie tylko ze względu na wspomniane przesunięcie akcentu na planowanie, ale również na zabawę własnym emploi. No, w przypadku Slya jest z tym średnio, bo pomijając granie geniusza ucieczek i wyjątkowo łebskiego faceta uzależnionego od adrenaliny, z twarzy nie schodzi mu mina cierpiącego za milijony, ale już Schwarzenegger w roli cwanego Rottmayera jest świetny – kiedy trzeba twardy, kiedy trzeba nawet zabawny, nie wspominając o jego brawurowym monologu po niemiecku. Oczywiście można też nieco ponarzekać: że tempo w środkowej części momentami mocno zwalnia, że Sly drewniany, że finał mało destruktywny, że na wierzch tu i tam wyłazi przesada i kicz, ale serio – po cholerę? Escape plan i tak zżera bez popity sporą część kręconych obecnie bez pomysłu i wyobraźni akcyjniaków…

2009: Lost Memories (2001) reż. Si-myung Lee  (4/10)
Lubię kino południowokoreańskie za niebanalność, interesujące pomysły i bezpośredniość, czasem jednak potrafi mnie zaskoczyć potworną wręcz łopatologicznością bijącą z ekranu. 2009: Lost Memories na papierze wygląda intrygująco: alternatywna rzeczywistość, 2009 rok, Japonia i Korea stanowią jedno imperium. Dwójka funkcjonariuszy, przyjaciół – co ważne, Japończyk i Koreańczyk – prowadzi śledztwo w sprawie ataku terrorystycznego koreańskich nacjonalistów. To, co z początku wydawało się proste, zaczyna się komplikować, sięgając coraz wyższych kręgów władzy i zahaczając o metafizykę – nic dziwnego, że przełożeni zaczynają tracić cierpliwość… Powiem szczerze, mimo dość niewyszukanej fabuły, byłem zaintrygowany: fajny setting, sprawnie prowadzona narracja opowieści kryminalnej, niezła gra aktorska i scenografia – całość naprawdę dobrze się oglądało. Niestety, w całej swej naiwności nie dostrzegłem, że połączenie Korea + Japonia musi skończyć się w jeden sposób – quasi-nacjonalistycznym pierdoleniem. Przejście od kryminału do politycznej agitki było jak walnięcie w żołądek: pojawia się wątek podróży w czasie, przyjaciele nagle okazują się wrogami, Japończycy zmieniają się w krwawych oprawców fałszujących dowody i mordujących kobiety i dzieci, co dla głównego bohatera staje się impulsem, by zmienić się w narodowego herosa tłukącego dawnych kumpli jak muchy, a dla logiki – by dać się wyruchać czymś wielkim i twardym i nie zwracać uwagi na absurdy w rodzaju kuloodporności protagonisty i jego boskich niemal umiejętności bojowych. A wszystko to podlane koszmarnymi wręcz ilościami patosu i kiczu (zupełnie jakby twórcy zapatrzyli się w tym w swych braci na północy). Ostatecznie więc człek ma poczucie zmarnowanego potencjału i doskonały przykład, że pakowanie polityki do filmu rozrywkowego niekoniecznie musi być dobrym pomysłem…

Her (2013) reż. Spike Jonze  (9/10)
W Her od początku było coś mocno absurdalnego. Nie tylko ze względu na datę polskiej premiery przypadającej w walentynki, ani na próbę sprzedania obrazu Jonze’a jako filmu romantycznego (którym do pewnego stopnia jest, aczkolwiek olbrzymi ładunek ironii sprawia, że raczej średnio nadaje się jako tło dla miziających się par, natomiast określenie awkward sex niewątpliwie nabiera dzięki niemu nowego znaczenia). Oczywiście przesadą byłoby stwierdzenie, że wątek romantyczny w Her ma drugorzędne znaczenie: uczucie rozwijające się między Theodorem a Samanthą jest wszak osią całego filmu. Trzeba oddać sprawiedliwość reżyserowi, który z wyczuciem zarysował ich związek i jego dynamikę – od początkowego zaintrygowania, poprzez wzajemne poznawanie się, otwarcie, aż po okresowe kryzysy i trudne powroty. Widać to tym wyraźniej, że Theo – grany przez świetnego Joaquina Phoenixa – jest w stanie emocjonalnego zawieszenia, z którym stara się usilnie walczyć, choć nie zawsze z sukcesami. Brak mu pewności i zdecydowania, zaś nieudane małżeństwo tylko dopełniło dzieła „zamknięcia”. Akt zainstalowania Samanthy ma z początku posmak samolubnego leczenia kompleksów za pomocą emocjonalnej „protezy”, wkrótce jednak okazuje się dla Theo źródłem oparcia – wyrozumiałym, nieoceniającym i cierpliwym na tyle, by otworzyć mu oczy na pragnienia i emocje innych, co bynajmniej nie jest procesem łatwym i bezbolesnym. Jednocześnie jednak postrzeganie Her li tylko przez pryzmat historii uczucia dziwnego faceta do neoWindowsa wydaje się bardzo krzywdzące. Jeśli bowiem spojrzeć na wizje przyszłości, jaką wykreował Jonze okaże się, że związek Theo i Samanthy staje się emblematyczny dla całości społeczeństwa: zamkniętego, wyalienowanego, całkowicie nieradzącego sobie z własnymi emocjami. W świecie Jonze’a wszyscy zdają się być ułomni, gdy przychodzi do kontaktów z drugim człowiekiem: tłumy ludzi spieszące do pracy rozmawiają głównie ze swoimi komputerami osobistymi, wyrażanie intymnych uczuć w stosunku do bliskich zostaje przekazane w ręce specjalistów pokroju Theo, a spersonalizowane SI okazuje się lepszym partnerem do zwierzeń niż własny mąż czy żona. Rzeczywistość skażona jest emocjonalną atrofią, której koniec końców ulegają nawet sztuczne inteligencje, gubiące się w gąszczu sprzecznych uczuć i pragnień. I chyba w tym przejawia się absurdalność Her: portrecie człowieka żyjącego w erze zamknięcia i wewnętrznego rozdarcia, który na nowo odkrywa znaczenie międzyludzkich więzi.

Frozen (2013) reż. Chris Buck, Jennifer Lee  (7/10)

Nie wiem, czy to kwestia mojej awersji do animacji komputerowych, czy też disneyowskie księżniczki zaczęły mnie irytować swoją księżniczkowatością, w każdym razie gdyby nie ostra agitacja raczej nie obejrzałbym Frozen zbyt prędko. I to byłby mój błąd, bo choć nowy film Disneya – w moim skromnym odczuciu – przegrywa z choćby Despicable Me 2, to wciąż stanowi kawałek niezłego kina. Tym lepszego, że pozbawionego wielu aspektów, które w klasycznych animacjach Disneya mogły u widza podnosić ciśnienie, a przez to zaskakująco wręcz poważnego. Zapomnijcie o tym Złym, będącym jednocześnie kanonicznym Obcym – przerysowanym, wynaturzonym i od samego początku odstręczającym. Zapomnijcie o miłości od pierwszego wejrzenia, która w trzydzieści sekund sprawi, że całe królestwo uzna obcą dziewczynę za nową królową. Zapomnijcie wreszcie o bohaterce, co to na widok zagrożenia ucieka, krzyczy, alternatywnie omdlewa w oczekiwaniu na mocne męskie ramię, co to ją do piersi przygarnie. Na tle klasycznych filmów Disneya Frozen jawi się jako produkcja momentami mocno pesymistyczna: bohaterki – mimo swego statusu – okazują się ofiarami strachu przed innością: Elsa pogrąża się w apatii i poczuciu winy związanym z własną mocą, Anna cierpi z powodu rozpadu więzi z siostrą, obydwie zaś okazują się ułomne, gdy przychodzi do rozpoznawania uczuć i zachowań – tak swoich, jak i otaczających ich ludzi, co niemal kończy się dla nich tragicznie. Anna zresztą na własnej skórze doświadcza własnej naiwności i tego, jak bardzo zwodniczy może być uśmiech i postawa „pana miłego” – we Frozen zło wynika z bardzo przyziemnych pobudek: chciwości, wyrachowania i bezwzględności, i wcale nie objawia się wielkim nosem i dziwną fryzurą. Jednocześnie tym, kto ostatecznie przeciwstawia się złu, nie jest książę, który ubije smoka, ale same bohaterki – dynamiczne, aktywne, gotowe podjąć ryzyko. I znów wychodzi tu przypadek Anny, dla której Kristoff i Hans są tylko towarzyszami, osobami wspierającymi, a nie przejmującymi inicjatywę. Oczywiście na koniec Elsa wyrwie się z kręgu paranoicznego lęku, Anna odkryję prawdę o swoich uczuciach, a miłość zatryumfuje – będzie to jednak miłość siostrzana. Czym bowiem jest Frozen, jeśli nie opowieścią o siostrach walczących ze swoimi demonami, próbującymi pokonać dzielącą je przepaść, stworzoną przez strach wobec nieznanego? Pod tym względem film Disneya naprawdę robi wrażenie, choć jak na mój gust zyskałby on, gdyby pozbyć się postaci Olafa, wprowadzającego zbyt duży ładunek slapsticku (nie wspominając o idiotycznych odwołaniach do na przykład klasycznego musicalu, które rozpieprzają spójność świata przedstawionego), ale cóż, może zbyt dużo wymagam – to przecież wciąż film dla dzieci, prawda?

Brak komentarzy: