Blood Shot (2013) reż. Dietrich Johnston (4/10)
Wyobraźcie sobie wampira – nie jakiegoś wymoczkowatego Edzia,
ale porządnego, wielkiego jak szafa i łysego badassa w czarnym płaszczu. Potem
wyobraźcie sobie tego wampira podróżującego po świecie jako cyngiel CIA,
wpadającego do budynku, przyjmującego na klatę tonę ołowiu, a potem robiącego
całkowitą masakrę, z wlewaniem komuś wybielacza do gardła włącznie. Do tego
dodajcie jakiegoś młodego policjanta owładniętego obsesją (w sumie nie wiadomo
nawet skąd) zabicia wampira, przez co całkiem sypie mu się życie osobiste i
praca, a następnie wizję, że ta dwójka staje naprzeciw islamskiej grupy
terrorystycznej, która testuje broń chemiczną na małych szczeniaczkach, wozi ze
sobą harem dziewic, chce zdetonować w USA bombę atomową z pomocą starożytnego,
niebieskiego dżina i karłów-samobójców, a komórki mózgowe ma tak owładnięte
miłością do Allaha, że jej członkowie zapominają o zmianie garderoby i w
jankeskiej metropolii biegają ubrani w beduińskie wdzianka i turbany.
Wyobraźcie sobie teraz to wszystko w niskobudżetowym filmie, pełnym
absurdalnych klisz kina akcji, z falą uderzeniową posyłającą bohatera dziesięć
metrów do przodu, raną, która nie przeszkadza mu w robieniu piruetów w czasie
strzelaniny, choć chwilę wcześniej nie mógł przez nią ustać na nogach,
przeciwnikami wyciągniętymi z najbardziej łopatologicznych odcinków South
Park, niekończącą się amunicją, wylewającym się z ekranu kiczem i przesadą,
oraz rolami Lance’a Henriksena i Christophera Lamberta. Jest źle? Jest
strasznie. Ale w kategorii „film tak zły, że aż dobry” jest to całkiem
przyjemna produkcja. Tania, bzdurna i przesadzona, ale serio, jeśli bohater
zjeżdża do podziemnej kwatery za pomocą odrzutowej trumny, za którą wisi
amerykańska flaga, to jak mogę narzekać?
Escape plan (2013) reż. Mikael Håfström (6/10)
Dzisiejszą popkulturą rządzi nostalgia. Poza oczywistymi
mankamentami w rodzaju niekończącego się narzekania „że kiedyś trawa była
zieleńsza” ma to też kilka plusów. Jednym z nich jest powrót z emerytur tuzów kina
akcji lat 80., zapoczątkowany przez dylogię Niezniszczalnych.
Oczywiście efekty bywają różne – od przyjemnie czerstwego The Last Stand
po żałośnie spleśniałe Bullet to the Head. Jak ma się sprawa z Escape
plan? Szczerze mówiąc zaskakująco dobrze. Oczywiście trudno określić go
inaczej niż jako sprawną, rzemieślniczą robotę, odnoszę jednak wrażenie, że
nawet bez uczucia nostalgii unoszącej się nad filmem, całość trzymałaby poziom.
Film ma bardzo klasyczną konstrukcję dramaturgiczną i dobrze wpisuje się w nurt
kina więziennego: na początku intrygująca ekspozycja, zawiązanie akcji, potem
kolejne etapy planowania ucieczki i wcielenie planu w życie. Co zabawniejsze,
choć pierwsze skrzypce grają ikony kina akcji – Stallone i Schwarzenegger –
całość nie zmienia się w niekończący się łańcuch potyczek strzelanin. Jasne,
obaj bohaterowie to twarde złodupce, co to śmierci patrzą prosto w twarz, ale
najlepsze w ich działaniu jest właśnie wynajdywanie luk w systemie więzienia,
niż wysadzanie wszystkiego pod ręką. Escape plan – mam wrażenie –
miał być do pewnego stopnia przełamaniem schematu kina akcji, do którego
przyzwyczaili nas Sly i Arnie, i do pewnego stopnia się to udało – nie tylko ze
względu na wspomniane przesunięcie akcentu na planowanie, ale również na zabawę
własnym emploi. No, w przypadku Slya jest z tym średnio, bo pomijając
granie geniusza ucieczek i wyjątkowo łebskiego faceta uzależnionego od
adrenaliny, z twarzy nie schodzi mu mina cierpiącego za milijony, ale już
Schwarzenegger w roli cwanego Rottmayera jest świetny – kiedy trzeba twardy,
kiedy trzeba nawet zabawny, nie wspominając o jego brawurowym monologu po
niemiecku. Oczywiście można też nieco ponarzekać: że tempo w środkowej części
momentami mocno zwalnia, że Sly drewniany, że finał mało destruktywny, że na
wierzch tu i tam wyłazi przesada i kicz, ale serio – po cholerę? Escape
plan i tak zżera bez popity sporą część kręconych obecnie bez pomysłu i
wyobraźni akcyjniaków…
2009: Lost Memories (2001) reż. Si-myung Lee (4/10)
Lubię kino południowokoreańskie za niebanalność, interesujące
pomysły i bezpośredniość, czasem jednak potrafi mnie zaskoczyć potworną wręcz
łopatologicznością bijącą z ekranu. 2009: Lost Memories na
papierze wygląda intrygująco: alternatywna rzeczywistość, 2009 rok, Japonia i
Korea stanowią jedno imperium. Dwójka funkcjonariuszy, przyjaciół – co ważne,
Japończyk i Koreańczyk – prowadzi śledztwo w sprawie ataku terrorystycznego
koreańskich nacjonalistów. To, co z początku wydawało się proste, zaczyna się
komplikować, sięgając coraz wyższych kręgów władzy i zahaczając o metafizykę – nic
dziwnego, że przełożeni zaczynają tracić cierpliwość… Powiem szczerze, mimo
dość niewyszukanej fabuły, byłem zaintrygowany: fajny setting, sprawnie
prowadzona narracja opowieści kryminalnej, niezła gra aktorska i scenografia –
całość naprawdę dobrze się oglądało. Niestety, w całej swej naiwności nie
dostrzegłem, że połączenie Korea + Japonia musi skończyć się w jeden sposób –
quasi-nacjonalistycznym pierdoleniem. Przejście od kryminału do politycznej
agitki było jak walnięcie w żołądek: pojawia się wątek podróży w czasie,
przyjaciele nagle okazują się wrogami, Japończycy zmieniają się w krwawych
oprawców fałszujących dowody i mordujących kobiety i dzieci, co dla głównego
bohatera staje się impulsem, by zmienić się w narodowego herosa tłukącego
dawnych kumpli jak muchy, a dla logiki – by dać się wyruchać czymś wielkim i
twardym i nie zwracać uwagi na absurdy w rodzaju kuloodporności protagonisty i
jego boskich niemal umiejętności bojowych. A wszystko to podlane koszmarnymi
wręcz ilościami patosu i kiczu (zupełnie jakby twórcy zapatrzyli się w tym w
swych braci na północy). Ostatecznie więc człek ma poczucie zmarnowanego
potencjału i doskonały przykład, że pakowanie polityki do filmu rozrywkowego
niekoniecznie musi być dobrym pomysłem…
Her (2013) reż. Spike Jonze (9/10)
W Her od początku było coś mocno absurdalnego.
Nie tylko ze względu na datę polskiej premiery przypadającej w walentynki, ani
na próbę sprzedania obrazu Jonze’a jako filmu romantycznego (którym do pewnego
stopnia jest, aczkolwiek olbrzymi ładunek ironii sprawia, że raczej średnio
nadaje się jako tło dla miziających się par, natomiast określenie awkward
sex niewątpliwie nabiera dzięki niemu nowego znaczenia). Oczywiście
przesadą byłoby stwierdzenie, że wątek romantyczny w Her ma
drugorzędne znaczenie: uczucie rozwijające się między Theodorem a Samanthą jest
wszak osią całego filmu. Trzeba oddać sprawiedliwość reżyserowi, który z
wyczuciem zarysował ich związek i jego dynamikę – od początkowego
zaintrygowania, poprzez wzajemne poznawanie się, otwarcie, aż po okresowe
kryzysy i trudne powroty. Widać to tym wyraźniej, że Theo – grany przez
świetnego Joaquina Phoenixa – jest w stanie emocjonalnego zawieszenia, z którym
stara się usilnie walczyć, choć nie zawsze z sukcesami. Brak mu pewności i
zdecydowania, zaś nieudane małżeństwo tylko dopełniło dzieła „zamknięcia”. Akt
zainstalowania Samanthy ma z początku posmak samolubnego leczenia kompleksów za
pomocą emocjonalnej „protezy”, wkrótce jednak okazuje się dla Theo źródłem
oparcia – wyrozumiałym, nieoceniającym i cierpliwym na tyle, by otworzyć mu
oczy na pragnienia i emocje innych, co bynajmniej nie jest procesem łatwym i
bezbolesnym. Jednocześnie jednak postrzeganie Her li tylko przez
pryzmat historii uczucia dziwnego faceta do neoWindowsa wydaje się bardzo
krzywdzące. Jeśli bowiem spojrzeć na wizje przyszłości, jaką wykreował Jonze
okaże się, że związek Theo i Samanthy staje się emblematyczny dla całości
społeczeństwa: zamkniętego, wyalienowanego, całkowicie nieradzącego sobie z
własnymi emocjami. W świecie Jonze’a wszyscy zdają się być ułomni, gdy
przychodzi do kontaktów z drugim człowiekiem: tłumy ludzi spieszące do pracy
rozmawiają głównie ze swoimi komputerami osobistymi, wyrażanie intymnych uczuć
w stosunku do bliskich zostaje przekazane w ręce specjalistów pokroju Theo, a
spersonalizowane SI okazuje się lepszym partnerem do zwierzeń niż własny mąż
czy żona. Rzeczywistość skażona jest emocjonalną atrofią, której koniec końców
ulegają nawet sztuczne inteligencje, gubiące się w gąszczu sprzecznych uczuć i
pragnień. I chyba w tym przejawia się absurdalność Her: portrecie
człowieka żyjącego w erze zamknięcia i wewnętrznego rozdarcia, który na nowo
odkrywa znaczenie międzyludzkich więzi.
Frozen (2013) reż. Chris Buck, Jennifer Lee (7/10)
Nie wiem, czy to kwestia mojej awersji do animacji
komputerowych, czy też disneyowskie księżniczki zaczęły mnie irytować swoją
księżniczkowatością, w każdym razie gdyby nie ostra agitacja raczej nie
obejrzałbym Frozen zbyt prędko. I to byłby mój błąd, bo choć nowy
film Disneya – w moim skromnym odczuciu – przegrywa z choćby Despicable
Me 2, to wciąż stanowi kawałek niezłego kina. Tym lepszego, że
pozbawionego wielu aspektów, które w klasycznych animacjach Disneya mogły u
widza podnosić ciśnienie, a przez to zaskakująco wręcz poważnego. Zapomnijcie o
tym Złym, będącym jednocześnie kanonicznym Obcym – przerysowanym, wynaturzonym
i od samego początku odstręczającym. Zapomnijcie o miłości od pierwszego
wejrzenia, która w trzydzieści sekund sprawi, że całe królestwo uzna obcą
dziewczynę za nową królową. Zapomnijcie wreszcie o bohaterce, co to na widok
zagrożenia ucieka, krzyczy, alternatywnie omdlewa w oczekiwaniu na mocne męskie
ramię, co to ją do piersi przygarnie. Na tle klasycznych filmów Disneya Frozen
jawi się jako produkcja momentami mocno pesymistyczna: bohaterki – mimo
swego statusu – okazują się ofiarami strachu przed innością: Elsa pogrąża się w
apatii i poczuciu winy związanym z własną mocą, Anna cierpi z powodu rozpadu
więzi z siostrą, obydwie zaś okazują się ułomne, gdy przychodzi do
rozpoznawania uczuć i zachowań – tak swoich, jak i otaczających ich ludzi, co
niemal kończy się dla nich tragicznie. Anna zresztą na własnej skórze
doświadcza własnej naiwności i tego, jak bardzo zwodniczy może być uśmiech i
postawa „pana miłego” – we Frozen zło wynika z bardzo
przyziemnych pobudek: chciwości, wyrachowania i bezwzględności, i wcale nie
objawia się wielkim nosem i dziwną fryzurą. Jednocześnie tym, kto ostatecznie
przeciwstawia się złu, nie jest książę, który ubije smoka, ale same bohaterki –
dynamiczne, aktywne, gotowe podjąć ryzyko. I znów wychodzi tu przypadek Anny,
dla której Kristoff i Hans są tylko towarzyszami, osobami wspierającymi, a nie
przejmującymi inicjatywę. Oczywiście na koniec Elsa wyrwie się z kręgu
paranoicznego lęku, Anna odkryję prawdę o swoich uczuciach, a miłość
zatryumfuje – będzie to jednak miłość siostrzana. Czym bowiem jest Frozen,
jeśli nie opowieścią o siostrach walczących ze swoimi demonami,
próbującymi pokonać dzielącą je przepaść, stworzoną przez strach wobec
nieznanego? Pod tym względem film Disneya naprawdę robi wrażenie, choć jak na
mój gust zyskałby on, gdyby pozbyć się postaci Olafa, wprowadzającego zbyt duży
ładunek slapsticku (nie wspominając o idiotycznych odwołaniach do na przykład
klasycznego musicalu, które rozpieprzają spójność świata przedstawionego), ale
cóż, może zbyt dużo wymagam – to przecież wciąż film dla dzieci, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz