W kąciku mojego
grafomaństwa maleństwo, które napisałem dość dawno na jakiś konkurs (i chyba
nawet coś wygrałem), będący poniekąd rezultatem mojej nawracającej manii
dotyczącej Edgara Allana Poe. Tekst jest w zasadzie taką stylistyczną zabawą,
ale mam do niego słabość i nie chciałbym, żeby mi się zgubił w odmętach
Internetu... a nuż się komuś spodoba.
Zmierzcha już. Widzę jak słońce,
majestatycznie chowając się za horyzontem, krwiście czerwoną poświatą obleka
świat. Mój czas się zbliża. Czuję widmową dłoń Przeznaczenia zaciskającą się na
moim gardle, chwytającą mnie za serce, wydzierającą duszę. Nim księżyc zajaśnieje
na niebie, będę już nieżyw, tego jestem pewien. Dlatego też z przejęciem
spisuję swoje wyznania, drżącą ręką próbując przelać na papier swój strach i
nieszczęście. Przeklęty ja! Przeklęty ród mój i moja słabość. Zagładę
sprowadziłem na swój dom, ulegając diabelskiej pokusie, trupiemu odorowi
ukrytemu pod maską anielskiej urody…
Imię me nieważne. Bogu dziękować, jeśli na
zawsze zniknie ze świata, całkowicie zapomniane. Byłem poważanym kupcem, w
jednym z miast na południu Francji. Handlowałem drogimi kamieniami. Rubinów
miałem pod dostatkiem, takoż diamentów, bursztynów, niewiele mniej opali i
szafirów. Największą mą radość budziły jednak szmaragdy, niezależnie od ich
wielkości. Godzinami mogłem spoglądać w przepastne, zielone głębiny tych kamieni,
zachwycać się ich barwą, tak piękną i soczystą. Nie sprzedawałem ich;
gromadziłem i chowałem. Niczym spragniony, łapczywie sięgający po każdą kroplę
wody.
Byłem bogaty, nie mam wątpliwości. Bogaty i młody, o włosach
szarych niczym wilcze futro i geście statecznym, a część dam uważała mnie za
wcale pięknego. Nigdy nie narzekałem na nadmiar kobiet wokół mnie, nie mogłem
jednak powiedzieć, by było ich niewiele. Co raz to jedna, młodsza, powabniejsza
i piękniejsza od pozostałych, słała ku mnie swe pełne figlarności spojrzenie, a
przyjaciele robili zakłady, któraż to wreszcie złapie mnie w swe sidła. Aż do tamtego dnia… Chrystusie Zbawicielu, czemuż mi wtedy
nie pomogłeś, czemuż mnie na pastwę tej potworności zostawiłeś, czemuż wszystko
wpisałeś w indeks mych grzechów!
To
był bal u Generała, starego weterana, którego obecnością zaszczycili wszyscy
wielcy tego miasta. Była tam także i ona. Ciemnowłosa, o kibici smukłej, stroju
skromnym, lecz w pewnym sensie i lubieżnym, skórze alabastrowej, z nieco
wschodnimi rysami twarzy i najpiękniejszymi, zielonymi oczami jakie widziałem.
Zielone oczy! Niczym dwa piękne szmaragdy błyszczące i przyzywające mnie!
Poczułem na sobie jej wzrok; przeszedł mnie dreszcz, kolana się pode mną
ugięły. Miałem wrażenie, że w tej samej chwili jestem gotów zrobić dla niej
wszystko, okraść, zabić, wyrzec się przyjaciół i Boga, tak wielki afekt wywołała
we mnie ta zieleń. Czułem, że płonę, że spalam się w ogniu wielkiej miłości! A
kiedy się uśmiechnęła… me serce na moment stanęło. Wtedy myślałem, że to z
powodu uczucia, które je rozsadza, teraz jednak wiem, iż była to zapowiedź mego
koszmaru…
W niecały miesiąc Chloe – bo tak zwała się
piękność – była już mą żoną. Przyjaciele byli zdziwieni pośpiechem i chyżością
działań, niekiedy wypominali mi szaleństwo, lecz nie baczyłem na to. Razem z
małżonką wyjechaliśmy w Karpaty, gdzie znajdowała się jej posiadłość, w której
obecnie spisuję tę historię. Nie będę męczył nikogo opisami mego życia,
upojnych nocy i posępnych przebudzeń. Porannych mych osłabień, krwawych znamion
i śmiertelnej melancholii, jaka mnie ogarnęła. Zaś im bardziej gasłem w oczach,
tym piękniejsza była Chloe i tym zieleńsze były jej oczy, bezdenne niczym
piekielne czeluście. Wiedz nieznajomy, poznaj mą żałość: poślubiłem wampira!
Obrzydliwego trupa, który siły ze mnie wysączał a nocami wykradał się z zamku,
by wraz z sobie podobnymi urządzać orgie i parzyć się bez ustanku, i rodzić
kolejne potwory, ku zgubie ludzkości. Nie mogłem znieść tego dłużej. Wiedziałem
doskonale, żem przeklęty, że porażająca groza i niemoc towarzyszyć mi będą do
końca mych dni. Mogłem jednak jeszcze uratować innych, niewinne dusze, rzucone diabłu
na żer. Kiedy więc minęło lat pięć odkąd ją poznałem, w księżycową noc,
zrobiłem to. Zrobiłem! Zaszedłem do niej i w serce wraziłem zaostrzony kawał
drewna, a jej krzyk wypełnił mój umysł. Nie mogłem jednak jej spalić, nie
mogłem odciąć głowy, zbyt słaby, zbyt bojaźliwy! Na granicy szaleństwa moja
jaźń skurczyła się do jednego detalu, który mnie prześladował: do zieleni cielesnych
szmaragdów, do oczu Chloe.
Wyłupiłem je.
Bóg mi świadkiem, wyłupiłem je. Leżą tutaj,
wpatrując się we mnie, przeszywając na wskroś, niczym zatrute sztylety, jak dwa
zielone kamyki czekające na swego właściciela. Słońce zaszło, nad światem
zaległa ciemność. Serce me drży, gdy widzę jak źrenice w gałkach oczu Chloe się
zwężają. Słyszę zgrzytanie jej zębów, odgłos paznokci drapiących po granicie
rozsadza mi czaszkę. Idzie tu, zabrać wreszcie życie swego małżonka, odrodzić
się poprzez krew. Obok mnie leży garniec z oliwą, z drugiej strony solidna
świeca o grubym knocie. Nie mam pojęcia, czy to wystarczy, aby pogrążyć potwora
w płomieniach, jedno jednak wiem na pewno. Dzisiejszej nocy zginę, a wraz ze
mną w gruzy obróci się mój zamek, mój ród i me imię. Chryste, dopomóż mi
pokonać monstrum, a ty nieznajomy, kimkolwiek, gdziekolwiek jesteś, módl się za
mą przeklętą duszę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz