Anna Kańtoch
Przedksiężycowi III
Przedksiężycowi III
Ocena: 8/10
Siedzę
od dobrych kilkunastu minut wpatrzony w ekran i niemrawo próbuję sklecić wstęp
do recenzji, nie będący jednocześnie zbiorem frazesów w rodzaju „to już jest
koniec!”, bądź – uchowajcie ludzie – „wszystko co dobre, kiedyś się kończy”. Z
drugiej strony jest coś absurdalnego w pisaniu wstępu do tekstu traktującego o
końcu i to na wielu płaszczyznach. Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z pozycją
intrygującą, jaką niewątpliwie byli Przedksiężycowi. Anna Kańtoch
stworzyła niesamowity świat, który następnie na oczach czytelników
systematycznie zmieniała w gruzy, mnożąc pytania i podsycając ciekawość w
oczekiwaniu na finał, by na koniec, swoim zwyczajem, wywinąć się od wszelkich
definitywnych rozwiązań.
Muszę
przyznać, że – przyglądając się powieści po dłuższym czasie – Przedksiężycowi
III to książka dość specyficzna pod względem konstrukcji
dramaturgicznej i atmosfery. Na pierwszy rzut oka może wydawać się prostą
kontynuacją i rezultatem wyborów twórczych, dokonywanych na przestrzeni
poprzednich tomów. Świadczyć może o tym choćby znajoma forma narracji: krótkie
rozdziały, często zmieniająca się perspektywa i skakanie między licznymi
postaciami, dzięki czemu czytelnik otrzymuje szeroką panoramę koszmaru, jakim
stało się Lunapolis. Ponownie spotykamy się z detektyw Tellis, rewolucyjnie
nastawionymi Kairą i Finnenem, coraz bardziej zdesperowanym Danielem, wciąż
knującym Issą oraz wieloma innymi postaciami, których losy coraz mocniej się ze
sobą splatają, im bliżej jest Przebudzenia i w im większej ruinie znajduje się
metropolia. Miasto w niczym nie przypomina niegdysiejszego artystycznego raju;
zamienione w miejsce permanentnego strachu i psychozy, pozbawione
jakiegokolwiek ducha. Ten brak magii, jaką Lunapolis uwodziło przy pierwszym
spotkaniu wpływa po trochu na odbiór bohaterów, nagle podobnie zszarzałych i
wyblakłych; wciąż knujących, szukających
i buntujących się, lecz przy tym całkowicie zatopionych w swoich rolach – za
wyjątkiem Daniela i „przelatujących w pobliżu” kolonistów, konfrontujących się
z dziwaczną cywilizacją. Idąc tym tropem nawet zakończenie można by uznać za
ułomne w jakiś sposób: część pytań narosłych w trakcie lektury ostatecznie
pozostaje nierozwiązana, kwestie – wydawałoby się – zasadnicze, nagle okazują
się nie mieć znaczenia, a ostateczny upadek starej rzeczywistości miast
przynieść zrozumienie dostarczył tylko nowych dylematów. Umarł król, niech
żyje… no właśnie, kto?
Jeśli
jednak przemyśleć całość i spojrzeć na Przedksiężycowych III z
kilku różnych stron, czytelnik dostrzeże, że to, co wcześniej uważał za
pisarskie potknięcie lub nietrafioną decyzję, tak naprawdę okaże się elementem
idealnie wpasowanym w całość. Najlepszym przykładem jest samo Lunapolis:
miasto-cacko przekształcone w miejsce nieomal apokaliptyczne, do cna
wyjałowione, a jednak – za sprawą mieszkańców – nieodmiennie przepełnione
sztucznością. Dopiero ostatni tom wyraźnie pokazuje, że owa sztuczność
Lunapolis leżała nie w jego formie materialnej – budynkach, ornamentach,
wynalazkach – lecz żyjących w nim ludziach: zmieniających tożsamości według
własnego widzimisie, pozbawionych stałego punktu odniesienia w rzeczywistości,
mistrzowsko operujących społecznymi maskami. Upadek Lunapolis wiąże się więc nie
tylko z ruiną miasta, ale i upadkiem wszelkich pozorów: zaskakujące zwroty
akcji, jakimi naszpikowani są Przedksiężycowi III nie tylko
dynamizują powieść, podkręcając tempo wydarzeń, ale co ważniejsze unaoczniają
kłamstwo, na jakim opiera się cała rzeczywistość przedstawiona. Uczucia,
ideały, intrygi, obowiązek, zemsta, ba – nawet podstawowy podział na dobro i
zło okazuje się ostatecznie tylko blagą i fałszem, pozbawionym jakiejkolwiek
wartości.
Również
zakończenie jest mocno niejednoznaczne, pozostawiające sporo miejsca na domysły
i interpretacje. Na pierwszy rzut oka finał Przedksiężycowych stanowi
ostatnie stadium degeneracji (tudzież ironicznego, lunapolitańsko pojętego
postępu), liniowo sunącego od punktu startowego, poprzez kolejne etapy przemian
aż po punkt graniczny, gdzie całość wali się w gruzy, przynosząc katharsis
Przebudzenia – tyle że nic takiego tak naprawdę nie następuje. Stary porządek
zostaje zakwestionowany, płoną ognie rebelii, jednak zamiast nowego ładu
jedyne, co otrzymują mieszkańcy Lunapolis, to poczucie Straty i pewnego rodzaju
Grozy Powtórzenia. Ta pierwsza uderza w bohaterów w różnych postaciach – dla
Finnena byłby to brak dostępu do jakiegoś rodzaju transcendencji, dla Issy
odseparowania i osamotnienia, dla Kairy – przejścia w całkowicie nową formę
istnienia. Drugie uczucie jest prawdopodobnie nawet gorsze, bo do pewnego
stopnia podważa podstawowe kategorie ontologiczne – wolną wolę i koncepcję
czasu, które nagle okazują się zaskakująco relatywne, płynne i nie mniej
sztuczne niż wszystko inne. Jeśli więc jakieś katharsis w książce Kańtoch jest,
to okazuje się grozą przebraną w strój nowego początku: monstrualną i
niekończącą się cyklicznością narodzin i śmierci cywilizacji, spenglerowską
tragedią kroczenia ku nieodwracalnej tragedii, powtarzającej się raz za razem.
Nie
chciałbym, żeby ktoś odniósł mylne wrażenie i spoglądał na Przedksiężycowych
III jak na przerażający opis grzebania we wnętrznościach
rzeczywistości, nurzający się w rozwlekłych rozważaniach na tematy wszelakie:
finał trylogii to bardzo sprawnie napisana powieść, trzymająca dobre tempo,
zaskakująca wieloma zwrotami akcji i zachwycająca sposobem konstrukcji
poszczególnych wątków. Jednocześnie jednak jestem pod wrażeniem potencjalnych
znaczeń, jakimi wypełniona jest książka oraz obrazem, jaki wyłania się z całej
trylogii – od początku widziałem w niej przerażającą wizję świata pozbawionego
podstaw, kłamliwego, zepsutego i zwyczajnie złego, zaś ostatni tom tylko mnie w
tym utwierdził. Nie wiem, czy było to zamysłem Kańtoch – zapewne nie – ale dla
mnie, jeśli istnieje jakieś piekło ponowoczesności, to niewątpliwie ma ono
twarz Lunapolis.
Za udostępnienie egzemplarza podziękowania dla wydawnictwa Powergraph.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz