Viv

Viv

czwartek, 1 sierpnia 2013

"Pijąc tę wodę zastanówmy się nad..." czyli Krakon 2013

Krakonowa ściana płaczu. Fot. by Pigmejka
 Przez internety przewala się teraz lawina pod tytułem „Graham Masterton na Krakonie”; padają oskarżenia pod adresem Organizatorów, ci odbijają piłeczkę, a potrzebę wypowiedzenia się w tej sprawie poczuł chyba każdy – nawet jeśli na imprezie nie był, nie widział – a żółć wylewa li tylko w oparciu o słowa brytyjskiego pisarza. Ja się tym specjalnie zajmować nie będę – szczerze powiedziawszy przekroczyło to poziom żenady pod każdym możliwym względem, a ilość wydobywającego się z każdej strony hejtu skutecznie odstrasza od czytania. Ja po prostu napiszę, jak w moim odczuciu wypadł Krakon 2013. A niestety nie wypadł szczególnie dobrze…


Co nawaliło?

1. Miejsce – budynek Odlewnictwa AGH – nie był przystosowany do tego typu imprezy. Sale na siedmiu piętrach, problemy z windą, kuriozalnie mała przestrzeń wystawowa (zresztą, kto próbował dotrzeć do Auli na parterze, ten wie), punkt info i akredytacja tuż przy wejściu skutkujące zatorem… Było wesoło. Z drugiej strony konwent był w niemal centrum Krakowa, był dostęp do sklepów i punktów gastronomicznych, same sale też były do wytrzymania – zaduch tylko czasem był uciążliwy i nie osiągnął poziomu z tegorocznego Pyrkonu.
2.  Studio – a właściwie Klub Studio. Nie wiem kto wpadł, aby panele, games room i cosplay zrobić w miejscu, gdzie na wejściu trzepią cię z twojej wody trzymanej w plecaku. Przy upałach rzędu 35 stopni – masakra.
3.  Informacje – a raczej ich brak. Bądźmy szczerzy: przepływ informacji na Krakonie nie istniał. O zmianach sali – a te następowały często – ludzie dowiadywali się w ostatniej chwili wchodząc do klasy i widząc zupełnie inny punkt programu. Same klasy też były słabo oznaczone: czemu nikt nie wpadł na to, żeby zawiesić na nich program danego bloku? Wtedy, w razie braku prelegenta lub przeniesienia, wystarczyłoby zrobić dopisek markerem… Zresztą, jak już się sale zmieniły, trzeba było znaleźć tę właściwą, a z tym również bywały problemy. Ba, sam upewniałem się dwa razy, czy mój panel będzie tam, gdzie być powinien – na szczęście był. Z drugiej strony jak można było się dowiedzieć czegokolwiek, skoro info było prezentowane na luźnych kartkach, zawieszonych głównie w punkcie informacji na parterze. Lecieć z piętra piątego na parter by się dowiedzieć, że znów drałujemy na czwarte… nie, to nie jest dobry pomysł.
"Jak zostaliśmy mainstreamem" Tomasz Z. Majkowski.
Fot. by Pigmejka
4.  Znikające punkty programu – mówi samo za siebie. Być może miałem szczęście, bo tylko raz trafił mi się taki „pusty” panel (acz wymiana seryjnych morderców na mity słowiańskie wypadła bardzo fajnie), ale opowieści o prelegentach rezygnujących ze swoich punktów i ludziach, którzy cieszyli się, że „wreszcie jakiś prowadzący przyszedł!” były nie tylko straszne, ale i dość częste.

5.  Techniczni – dobrze że byli. Źle, że niewiele z tego wynikało. Nie doświadczyłem „legendarnego” chamstwa ochrony (nie robili problemów, acz niektórzy wyglądali, jakby byli w tym miejscu za karę) ani nieogaru helperów (styczność miałem w punkcie info dwa razy – raz pozytywnie, a drugi raz miałem ochotę ukręcić komuś łeb), natomiast technicy… Serio, doceniam, że ktoś pomyślał o warstwie technicznej, a i sami technicy zapewne łatwego życia nie mieli, ale bądźmy szczerzy – do pewnego stopnia sami na to zasłużyli. Przykłady? Prelekcja o mainstreamie, prowadzący ma przygotowana prezentację, ale z braku projektora nie może jej wyświetlić (bo sala przeniesiona…). Po piętnastu minutach wpadają technicy z pytaniem, czy potrzebna pomoc. Na odzew, że potrzebny rzutnik padła odpowiedź, że może być… za godzinę. Po prelekcji. Ha ha. Sam też miałem przeprawy: projektor oczywiście w sali jest – ale się nie włącza. No to z czwartego piętra na parter, do punktu info – dajcie mi technika. Przychodzi, owszem, włącza projektor, który działa przez trzy minuty a potem gaśnie. I znów – do punktu info po technika. Znów pracuje trzy minuty i gaśnie. Za trzecim razem usłyszałem tylko „zapewne się przegrzewa” i dwugodzinną prelekcję z filmami robiłem na laptopie otoczonym grupką słuchaczy. Ktoś ogarnięty przyszedł do sprzętu na dwadzieścia minut przed końcem mojej prezentacji… Przede wszystkim jednak ci ludzie nie mieli za grosz wyczucia: jeśli ludzie siedzą na prelekcji, to zapewne dlatego, że chcą posłuchać, co mówią goście. A techniczni, wpadający przez drzwi jak huragan, pytający głośno z drugiego końca sali, czy czegoś nie potrzeba (jakby nie dało się podejść i zapytać cicho, zamiast rozpieprzać dyskusję…) – nic dziwnego, że najczęściej padały odpowiedzi w stylu „Ciszy!” albo „Świętego spokoju!”
Panel o miksach gatunkowych. Esencja surrealizmu. Fot. by Pigmejka
6.   Dysproporcje – dobra, jednak zahaczymy o Mastertona. Ja rozumiem, że gwiazda. Ja rozumiem, że trzeba na niego chuchać i dmuchać, ale zachowajmy jednak jakiś poziom – nie traktujmy gwiazd jak świętych krów. Jeśli spotkanie autorskie zaplanowane jest na godzinę, a zaraz po nim nastąpić ma kolejny panel, to wypadałoby się trzymać tej rozpiski. Tymczasem nie – zamiast poprosić pana Mastertona, żeby w spokoju dawał autografy i rozmawiał w innym miejscu (choćby księgarni Solarisu), pozwalając na rozpoczęcie następnego punktu programu, wszyscy – zarówno słuchacze, jak i polscy pisarze – musieli czekać aż skończy. I najgorszy już nie jest nawet fakt czekania – wiadomo, zawsze może się zdarzyć obsuwa, a gwieździe ostatecznie można pozwolić na nieco więcej – ale to, że sami Organizatorzy, zamiast sprężyć Mastertona, jeszcze go zagadywali i przeciągali dyskusję, a na ponaglenia choćby Witolda Jabłońskiego odpowiadali „musimy pozwolić mu skończyć”, to jakiś absurd. O czymś takim jak zrobienie spotkania autorskiego Ani Kańtoch w sali bez okien i klimatyzacji nie będę wspominał…
7.  Przedksiężycowi tom III – niestety, według info od Ani, premiera zamiast na Polconie, nastąpi jesienią. Smutek : (
8.   Pogoda – 35 stopni? Przez trzy dni? Serio?
9.   Strona WWW – każdy, kto próbował się na niej odnaleźć, wie o co chodzi. Skrajnie nie intuicyjna, z błędami i niewielkim zasobem informacji. Zresztą informator konwentowy też nie był szczególnie lepszy – nieczytelne mapki, kiepsko złożona tabela programu, mylące nazwy bloków (skłaniające do ciągłych rozważań, która prelekcja z trzech bloków fantastyki odbywa się aktualnie w sali „Fantastyka 2”?)


Plusy? Są, a jakże.

Z King Kongiem opanujemy świat! Fot. by Pigmejka
    1.  Prelekcje – nie wiem, może to moje szczęście, ale niemal wszystkie punkty programu, na jakich byłem, były naprawdę dobrze przygotowane i poprowadzone, a nawet najsłabsza nie schodziła poniżej pewnego poziomu. To jest chyba największa tragedia Krakonu – organizacja położyła w dużej części wysiłek prelegentów, cóż bowiem z tego, że były świetne, skoro nie dało się ich znaleźć? Jeśli już jednak się udało, raczej nie było czego żałować. Interesująca prelekcja Jarosława Łojka o Słowianach, profesjonalny (jak zwykle) wgląd w popkulturę u Tomasza Majkowskiego, bardzo przyjemne spotkania autorskie z Anną Kańtoch i Anną Brzezińską, no i kuriozalny (za sprawą moderatora) panel o miksach gatunkowych, czyli co się dzieje, kiedy pisarze nie ogarniają prowadzącego, a on sam mówi więcej niż oni, przez 15 minut „próbując zadać pytanie”. Nie wspominając już o permanentnym kiju w tyłku i ucinaniu każdej luźniejszej wymiany zdań – tytuł notki jest zresztą dokładnym cytatem… Dziwne to było… acz widok zdezorientowanej miny Krzysztofa Piskorskiego i rozbawionych Kańtoch i Brzezińskiej był na swój sposób cudowny.
2.  Cienioryt Krzysztofa Piskorskiego – już (lub dopiero) w październiku!
3.  Moje prelekcje – odbyły się (!) o czasie (!!), przyszli na nie jacyś ludzie i nawet nie wychodzili przesadnie w trakcie (!!!), mimo chwilami ciężkich warunków technicznych. Dziękuję za czas poświęcony na słuchanie o potworach i parodiach. : )
4.  Koordynator bloku kultury japońskiej – dzięki za pomoc, dobrze było spotkać kogoś ogarniętego, komu się chciało.
5.  Żyrafa od Ani Kańtoch. Nie wiem czemu żyrafa, ale jest słodka. 

Żyrafa :3 Fot. by Pigmejka

Chciałbym powiedzieć, że Krakon wypadł dobrze… ale nie mogę. Ludzie byli super, spotkałem paru znajomych, ale organizacja przesłoniła wszystko. Liczyłem, że po słabiźnie, jaka była w 2011 roku teraz wszystko będzie git… ale nie było. I mam nadzieję, że słabsza forma konwentu nie wpłynie na postrzeganie Krakowa jako konwentowej czarnej dziury.

4 komentarze:

Serenity pisze...

Fajny tekst Vivuś. W sumie ciekawi mnie ten panel o miksach gatunkowych. Możesz coś o nim szerzej opowiedzieć? ^^ Czy te pytania to były w stylu tego, co robił kiedyś Cetnarowski? Znaczy długie, zawiłe i tylko prowadzący wiedział, co chciał powiedzieć?
Szkoda, że Pigmejka nie uchwyciła tej miny Piskorskiego :D

Piotr Vivaldi Sarota pisze...

Ho, gdyby to były pytania w stylu Cetnarowskiego (zresztą obecnego na panelu) to nie byłoby tak źle - nawet jak bardzo się nakręci, to przyjemnie go słuchać. Natomiast tutaj moderator - wg. wujka Google literaturoznawca,krytyk literacki i jeden z elektorów nagrody im. Żuławskiego - mową natchnioną rzucał jakieś cytaty, typologie, rozgraniczenia, cuda wianki i cholera wie, co jeszcze. Ogólnie ludzie rzadko rozumieli, o co mu chodzi. Nie wiem, czy to tez moje wrażenie, ale biła z niego jakaś taka... ogólna niechęć i przeświadczenie, że on wie lepiej.

Ale i to pół biedy - zdarza się. Ale w momencie, gdy pragnie obśmiać młodego autora, którego powieść zmiażdżył (nie wiem, czy słusznie, nie czytałem) za każdym razem, gdy się do niego zwraca, z Jabłońskim polemizuje na zasadzie "- Ale Gwiezdne Wojny przecież są Science Fantasy. - NIE.", a na koniec, przy podziękowaniach dla autorów, "zapomina" jak Piskorski się nazywa... To coś tu nie gra.

Anonimowy pisze...

Cieszę się, że skrobnąłeś coś na temat Krakonu, bo mnie dobiegały już różne informacje nt. tej imprezy. Prawda to, że Masterton puścił focha na cztery strony świata, bo mu taksówki nie chcieli zasponsorować i hotelu?

Piotr Vivaldi Sarota pisze...

Kario, szczerze? Nie mam pojęcia. Ja z Mastertonem miałem do czynienia raz, o czym pisałem. I wtedy miałem wrażenie, że wszyscy obchodzą się z nim jak z jajkiem. Co do hotelu i samochodu - słyszałem bardzo różne wersje. A fakt, że Masterton wykasował swoje pierwotne oświadczenie też każe się zastanawiać nad wszystkim...

Ogólnie mnie ta sprawa coraz mniej interesuje, bo jedyne, co z niej wynika, to morze hejtu i obrzucanie się gównem. Z jednej strony komentują ludzie, którzy imprezy na oczy nie widzieli, z drugiej strony sami organizatorzy niezbyt skorzy do posypania głowy popiołem... Bleh.