Viv

Viv

sobota, 24 maja 2014

[FILM] Duży ekran, mały ekran #14

Nie powiem, żebym ostatnimi czasy bił rekordy oglądania filmów, wręcz przeciwnie. Cóż, zbliża się czerwiec, może rzecz się odmieni… w każdym razie przełom kwietnia i maja upłynął głównie pod znakiem kina „tak złego, że aż dobrego” bądź kultowego. Oczywiście trafiały się produkcje po prostu dobre – w poprzedniej notce produkowałem się wszak o Godzilli Edwardsa, po drodze wpadł też bardzo zacny Winter Soldier, o którym jednak pisać nie będę  – ale większość tego, co obejrzałem, bez przeszkód mogłaby trafić do szufladki z etykietą W-T-F na przedzie.

Dead Heat (1988, Mark Goldblatt)
Ocena: 6/10

Film z prawdopodobniej najlepszym
cytatem z Casablanki w dziejach kina.
Rasowy akcyjniak z lat 80., z tym, że nie ogląda się go dla destrukcyjnych popisów głównych bohaterów, cycków ani finałowego twistu fabularnego, ale żeby sprawdzić, ile jeszcze dziwacznych pomysłów scenarzysta był w stanie upchnąć w tym filmie. Zresztą już sam koncept nie pozostawia wątpliwości, co będzie główną atrakcją Dead Heat – oto w mieście dochodzi do serii napadów rabunkowych, których sprawcami są… ożywione trupy. Srogo? Spokojnie, sprawy znacząco się skomplikują, gdy prowadzący sprawę detektyw Roger Mortis sam zejdzie z tego świata i zostanie nań przywrócony… Intryga szyta jest nićmi grubymi jak lina okrętowa i zawiera wszystko, czego oczekiwalibyśmy po takim filmie: motyw zemsty, poszukiwanie nieśmiertelności, strzelaniny, zombie i Vincenta Price’a, którego techniki marketingowe pozwoliłyby wcisnąć garść kurzu alergikowi. Wszystko tonie w absurdzie, dialogi prawdopodobnie pisano na srogim haju i trudno orzec, kto bawił się lepiej – aktorzy grając na planie, czy widzowie przed telewizorem. Rzecz idealna na seans przy piwie.


Snowpiercer (2013, Joon-ho Bong)
Ocena: 7,5/10

Olewanie zakazu palenia w pociągach ma się w przyszło dobrze.

Obraz, który zebrał grube cięgi od polskich widzów, choć w zasadzie nie zasłużył na taki łomot. Postapokaliptyczna opowieść Bonga o hi-techowym pociągu kursującym po całym, skutym epoką lodowcową, świecie i rozwijającej się wewnątrz maszyny rebelii stanowi interesującą (choć niepozbawioną różnych mielizn) rozprawę z ideą władzy i wszystkim, co z nią związane: korupcją, zdradą, utratą zaufania, desperacją itp. Wielokrotnie powtarzano zarzuty, że rebelia Bonga jest typowo „hollywoodzka”, a społeczność pociągu oparta na prostych opozycjach i pozbawiona odcieni szarości. Pytanie tylko, czy faktycznie chodziło reżyserowi o przedstawienie rebelii w całej jej złożoności, czy też był to tylko środek do powiedzenia czegoś bardziej uniwersalnego? Świat Snowpiercera to rzeczywistość przesiąknięta pesymizmem: od samego początku czuć, że cała ta sytuacja jest beznadziejna i jedyne, co można uzyskać, to iluzja zmian, a te prawdziwe wymagają drastycznego przewartościowania samych podstaw rzeczywistości. Zamknięty ekosystem pociągu funkcjonuje tu tylko jako barwna metafora. Zresztą cały Snowpiercer zaskakuje barwnością, estetycznymi odjazdami i żonglowaniem konwencjami, ale w tym szaleństwie jest metoda i rzadko są to działania bezcelowe (np. scena w przedszkolu a’la lata 50. na kwasie jest groteskowa aż do przesady, lecz jednocześnie doskonale ilustruje mechanizmy kontroli i indoktrynacji, z kolei drastyczną scenę masakry w wagonie zabójców reżyser rozładowuje motywami z komedii slapstickowych). Takie połączenie – motywów bardzo kontrastowych, niekiedy wręcz wykluczających się – na pewno nie wszystkim podejdzie, mnie jednak pokręcona wizja Bonga przypadła do gustu (jego krajanom zresztą chyba też, skoro film wskoczył tam na szczyt box office wszech czasów…).

Cyborg Girl (2005, Jae-young Kwak)
Ocena: 5,5/10

Moja dziewczyna jest cyborgiem,
a chłopak Photoshopem...
Nie chciałbym powtarzać orientalistycznych sterotypów o Japończykach, ale… ten film jest dziwny. Nie chodzi nawet o sam pomysł stworzenia romansu, w którym zahukany, młody facet wikła się w skomplikowaną relację z cyber-dziewoją z przyszłości, mającą nadludzkie moce. Ani nawet o charakterystyczne poczucie humoru, przesadę i groteskowość przedstawionych zdarzeń. Serio, to byłby nawet interesujący obraz o rodzącej się więzi emocjonalnej, zazdrości, konfrontacji z własnymi emocjami i poczuciu zagubienia, pokazanych nawet w całkiem zabawny i miły dla oka sposób… gdyby od pewnego momentu film nie zamieniał się w kinematograficznego shake’a, gdzie powrzucano najróżniejsze rzeczy, miksując to na papkę i licząc, że będzie do siebie pasowało… otóż nie pasuje. Obraz Kwaka kończy się w zasadzie trzy razy, a romantyczna opowieść za jednym pstryknięciem zamienia się w kuriozalny film katastroficzny z elementami dramatu egzystencjalnego, a to wszystko jeszcze zapętlone dzięki wziętym z SF numerom z podróżami w czasie. W efekcie finał przypomina spaghetti – wielką, splątaną w kłębek nitkę, której końca nie widać. Ostatecznie strawne, ale nie porywa.

Six-string Samurai (1998, Lance Mungia)
Ocena: 7/10 

Bo sroga stylówa to podstawa.
Jeden z tych tytułów, przy których jakakolwiek racjonalna rozkmina wysiada i leży plackiem na ziemi. Klimaty postapo, USA zdobyta przez Rosjan, bastion cywilizacji w postaci Lost Vegas i grupa śmiałków uzbrojonych w miecze i gitary, który po śmierci Króla Elvisa liczą na gig życia. Absurd? Oczywiście, że absurd. Prawdę powiedziawszy, cała fabuła ma charakter dość pretekstowy – operuje czytelnymi kliszami w rodzaju samotnego wojownika czy idącego za nim krok w krok Śmierci – a jej głównym zadaniem zdaje się przygotowanie gruntu pod kolejne kuriozalne i groteskowe sekwencje walk, które nie mają w większości żadnego sensu, ale są okazją dla odjechanej zabawy i zaserwowania kilku niezłych, rock’n’rollowych kawałków. Six-string Samurai to doskonały przykład kina kultowego: nie masz pojęcia, co się dzieje, na ekranie odchodzą coraz dziwaczniejsze akcje, logika ucieka z krzykiem, a mimo to w jakiś zupełnie pokręcony sposób wszystko wydaje się absolutnie na swoim miejscu… nic, tylko oglądać!


Battle of the Damned (2013, Christopher Hatton)
Ocena: 5/10

Maszyna do zabijania. I robot na drugim planie. 
Prawdziwy powrót do przeszłości, w czasy, gdy w wypożyczalniach kaset vhs królowały filmy z bogami kina akcji, a fabuła była tylko pretekstem, by pokazać efektowną rozwałkę. I taka jest dokładnie ta produkcja. Z zastrzeżeniem, że jest taniej, bzdurniej i bardziej kiczowato. Hatton wykorzystuje modę na zombie i snuje opowieść o dzielnym wojaku imieniem Max Gatling (!), co dziewoję z opanowanego przez zombie miasta wyprowadzić musi… ale jakie to ma tak naprawdę znaczenie? Film zajeżdża do cna i tak już mocno wyeksploatowane klisze, dodając od siebie masę idiotyzmów, średnie tempo i totalny niemal brak napięcia, ale ostatecznie są to tylko mało znaczące szczegóły. Bo i po co komuś rozbudowane dialogi, dylematy moralne czy dwadzieścia twistów fabularnych, kiedy w jednej produkcji dostaje zombie oraz Dolpha Lundgrena (!) na motorze (!!) walczącego ramię w ramię z robotami bojowymi (!!!)? Trochę szkoda przy tym, że twórcy zbytnio ściskają poślady, ograniczając ilość wstawek humorystycznych, stawiając na „poważniejszy” ton – zwłaszcza, że scen soczystej rozwałki dostarczają w ilości dość oszczędnej. W rezultacie Battle of the Damned prawdopodobnie dość szybko utonie w morzu bezimiennych filmideł… a szkoda, bo warto go zobaczyć, choćby dla zobaczenia owoców prawdziwego, męskiego i twardego braterstwa broni między mężczyzną a robotem. Cheers!

Źródło zdjęć: Cyborg Girl - filmaffinity.com, reszta - imdb.com
Enhanced by Zemanta

Brak komentarzy: