Nie powiem, żebym ostatnimi
czasy bił rekordy oglądania filmów, wręcz przeciwnie. Cóż, zbliża się czerwiec,
może rzecz się odmieni… w każdym razie przełom kwietnia i maja upłynął głównie
pod znakiem kina „tak złego, że aż dobrego” bądź kultowego. Oczywiście trafiały
się produkcje po prostu dobre – w poprzedniej notce produkowałem się wszak o Godzilli
Edwardsa, po drodze wpadł też bardzo zacny Winter Soldier, o którym
jednak pisać nie będę – ale większość tego, co obejrzałem, bez
przeszkód mogłaby trafić do szufladki z etykietą W-T-F na przedzie.
Dead Heat (1988, Mark Goldblatt)
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
Film z prawdopodobniej najlepszym cytatem z Casablanki w dziejach kina. |
Rasowy akcyjniak z lat 80., z tym, że nie ogląda się go dla destrukcyjnych popisów
głównych bohaterów, cycków ani finałowego twistu fabularnego, ale żeby
sprawdzić, ile jeszcze dziwacznych pomysłów scenarzysta był w stanie upchnąć w
tym filmie. Zresztą już sam koncept nie pozostawia wątpliwości, co będzie
główną atrakcją Dead Heat – oto w mieście dochodzi do serii napadów
rabunkowych, których sprawcami są… ożywione trupy. Srogo? Spokojnie, sprawy
znacząco się skomplikują, gdy prowadzący sprawę detektyw Roger Mortis sam
zejdzie z tego świata i zostanie nań przywrócony… Intryga szyta jest nićmi
grubymi jak lina okrętowa i zawiera wszystko, czego oczekiwalibyśmy po takim
filmie: motyw zemsty, poszukiwanie nieśmiertelności, strzelaniny, zombie i
Vincenta Price’a, którego techniki marketingowe pozwoliłyby wcisnąć garść kurzu
alergikowi. Wszystko tonie w absurdzie, dialogi prawdopodobnie pisano na srogim
haju i trudno orzec, kto bawił się lepiej – aktorzy grając na planie, czy
widzowie przed telewizorem. Rzecz idealna na seans przy piwie.
Snowpiercer (2013, Joon-ho Bong)
Ocena: 7,5/10
Ocena: 7,5/10
Olewanie zakazu palenia w pociągach ma się w przyszło dobrze. |
Obraz,
który zebrał grube cięgi od polskich widzów, choć w zasadzie nie zasłużył na
taki łomot. Postapokaliptyczna opowieść Bonga o hi-techowym pociągu kursującym
po całym, skutym epoką lodowcową, świecie i rozwijającej się wewnątrz maszyny
rebelii stanowi interesującą (choć niepozbawioną różnych mielizn) rozprawę z ideą
władzy i wszystkim, co z nią związane: korupcją, zdradą, utratą zaufania,
desperacją itp. Wielokrotnie powtarzano zarzuty, że rebelia Bonga jest typowo
„hollywoodzka”, a społeczność pociągu oparta na prostych opozycjach i
pozbawiona odcieni szarości. Pytanie tylko, czy faktycznie chodziło reżyserowi
o przedstawienie rebelii w całej jej złożoności, czy też był to tylko środek do
powiedzenia czegoś bardziej uniwersalnego? Świat Snowpiercera to
rzeczywistość przesiąknięta pesymizmem: od samego początku czuć, że cała ta
sytuacja jest beznadziejna i jedyne, co można uzyskać, to iluzja zmian, a te
prawdziwe wymagają drastycznego przewartościowania samych podstaw
rzeczywistości. Zamknięty ekosystem pociągu funkcjonuje tu tylko jako barwna
metafora. Zresztą cały Snowpiercer zaskakuje barwnością,
estetycznymi odjazdami i żonglowaniem konwencjami, ale w tym szaleństwie jest
metoda i rzadko są to działania bezcelowe (np. scena w przedszkolu a’la lata
50. na kwasie jest groteskowa aż do przesady, lecz jednocześnie doskonale
ilustruje mechanizmy kontroli i indoktrynacji, z kolei drastyczną scenę masakry
w wagonie zabójców reżyser rozładowuje motywami z komedii slapstickowych).
Takie połączenie – motywów bardzo kontrastowych, niekiedy wręcz wykluczających
się – na pewno nie wszystkim podejdzie, mnie jednak pokręcona wizja Bonga
przypadła do gustu (jego krajanom zresztą chyba też, skoro film wskoczył tam na
szczyt box office wszech czasów…).
Moja dziewczyna jest cyborgiem, a chłopak Photoshopem... |
Nie chciałbym powtarzać orientalistycznych sterotypów o Japończykach, ale… ten film
jest dziwny. Nie chodzi nawet o sam pomysł stworzenia romansu, w którym
zahukany, młody facet wikła się w skomplikowaną relację z cyber-dziewoją z
przyszłości, mającą nadludzkie moce. Ani nawet o charakterystyczne poczucie
humoru, przesadę i groteskowość przedstawionych zdarzeń. Serio, to byłby nawet
interesujący obraz o rodzącej się więzi emocjonalnej, zazdrości, konfrontacji z
własnymi emocjami i poczuciu zagubienia, pokazanych nawet w całkiem zabawny i
miły dla oka sposób… gdyby od pewnego momentu film nie zamieniał się w
kinematograficznego shake’a, gdzie powrzucano najróżniejsze rzeczy, miksując to
na papkę i licząc, że będzie do siebie pasowało… otóż nie pasuje. Obraz Kwaka
kończy się w zasadzie trzy razy, a romantyczna opowieść za jednym pstryknięciem
zamienia się w kuriozalny film katastroficzny z elementami dramatu
egzystencjalnego, a to wszystko jeszcze zapętlone dzięki wziętym z SF numerom z
podróżami w czasie. W efekcie finał przypomina spaghetti – wielką, splątaną w
kłębek nitkę, której końca nie widać. Ostatecznie strawne, ale nie porywa.
Six-string
Samurai (1998,
Lance Mungia)
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
Bo sroga stylówa to podstawa. |
Jeden z tych tytułów, przy których jakakolwiek racjonalna
rozkmina wysiada i leży plackiem na ziemi. Klimaty postapo, USA zdobyta przez
Rosjan, bastion cywilizacji w postaci Lost Vegas i grupa śmiałków uzbrojonych w
miecze i gitary, który po śmierci Króla Elvisa liczą na gig życia. Absurd?
Oczywiście, że absurd. Prawdę powiedziawszy, cała fabuła ma charakter dość
pretekstowy – operuje czytelnymi kliszami w rodzaju samotnego wojownika czy
idącego za nim krok w krok Śmierci – a jej głównym zadaniem zdaje się
przygotowanie gruntu pod kolejne kuriozalne i groteskowe sekwencje walk, które
nie mają w większości żadnego sensu, ale są okazją dla odjechanej zabawy i
zaserwowania kilku niezłych, rock’n’rollowych kawałków. Six-string Samurai to
doskonały przykład kina kultowego: nie masz pojęcia, co się dzieje, na ekranie
odchodzą coraz dziwaczniejsze akcje, logika ucieka z krzykiem, a mimo to w
jakiś zupełnie pokręcony sposób wszystko wydaje się absolutnie na swoim
miejscu… nic, tylko oglądać!
Battle of the Damned (2013, Christopher Hatton)
Ocena: 5/10
Ocena: 5/10
Maszyna do zabijania. I robot na drugim planie. |
Prawdziwy powrót do przeszłości, w czasy, gdy w wypożyczalniach kaset vhs
królowały filmy z bogami kina akcji, a fabuła była tylko pretekstem, by pokazać
efektowną rozwałkę. I taka jest dokładnie ta produkcja. Z zastrzeżeniem, że jest
taniej, bzdurniej i bardziej kiczowato. Hatton wykorzystuje modę na zombie i
snuje opowieść o dzielnym wojaku imieniem Max Gatling (!), co dziewoję z
opanowanego przez zombie miasta wyprowadzić musi… ale jakie to ma tak naprawdę
znaczenie? Film zajeżdża do cna i tak już mocno wyeksploatowane klisze, dodając
od siebie masę idiotyzmów, średnie tempo i totalny niemal brak napięcia, ale
ostatecznie są to tylko mało znaczące szczegóły. Bo i po co komuś rozbudowane
dialogi, dylematy moralne czy dwadzieścia twistów fabularnych, kiedy w jednej
produkcji dostaje zombie oraz Dolpha Lundgrena (!) na motorze (!!) walczącego
ramię w ramię z robotami bojowymi (!!!)? Trochę szkoda przy tym, że twórcy
zbytnio ściskają poślady, ograniczając ilość wstawek humorystycznych, stawiając
na „poważniejszy” ton – zwłaszcza, że scen soczystej rozwałki dostarczają w
ilości dość oszczędnej. W rezultacie Battle of the Damned prawdopodobnie dość szybko utonie w morzu
bezimiennych filmideł… a szkoda, bo warto go zobaczyć, choćby dla zobaczenia
owoców prawdziwego, męskiego i twardego braterstwa broni między mężczyzną a
robotem. Cheers!
Źródło zdjęć: Cyborg Girl - filmaffinity.com, reszta - imdb.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz