UWAGA: Tekst zawiera spoilery zdradzające szczegóły fabularne filmu.
Jeśli nie oglądałeś - czytasz na własną odpowiedzialność!
![]() |
"Godzilla" miała jedną z lepszych akcji promocyjnych ostatnich lat. |
Godzilla
Garetha Edwardsa niewątpliwie była dla mnie jedną z tych premier, na
które czekałem w tym roku najmocniej. Nie tylko dlatego, że fanem Wielkiego
Jaszczura jestem od ponad osiemnastu lat, a w podstawówce uwielbiałem rysować w
zeszycie Biollante. Byłem szczerze ciekaw, jak z ikoną kina poradzą sobie
Amerykanie w drugim podejściu, nauczeni słabym odbiorem filmu Emmericha i
pogardą, jaką darzą ten film fani Godzilli. Oczywiście trailery i zapowiedzi
pozwalały sądzić, że producenci zauważyli, iż mają do czynienia nie z jakimś
anonimowym potworem, ale bohaterem mającym rzesze miłośników. I faktycznie: Godzilla
to produkcja od fanboya dla fanboyów; z destrukcją, walkami potworów, górą
nawiązań i cytatów, a przy okazji ciekawie obrazująca proces dostosowywania
postaci Jaszczura zarówno do wymogów producentów filmowych, jak i
współczesności.
Na
wstępie powiedzmy sobie wprost: Godzilla nie jest filmem idealnym i
jest w nim sporo elementów, które można było – i należałoby – poprawić: ze zbyt
rozwleczonym wątkiem rodzinnym, niewykorzystaniem postaci naukowców i
potraktowaniem „po macoszemu” ontologicznych kwestii związanych z Godzillą na
czele. A mimo to obraz Edwardsa okazuje się nad wyraz sprawnie nakręconym,
świetnie wyglądającym, rozrywkowym blockbusterem, stanowiącym solidny zastrzyk
energii i adrenaliny. Przynajmniej dla fanów. Bowiem fanboyostwo Edwardsa ma
też pewne wady, co już miałem okazję odczuć na własnej skórze. Dla fana pewne
rozwiązania będą wyraźne: to jest klisza, to też, tutaj mamy cytat, tutaj
nawiązanie, a tutaj nabijamy się z konwencji. Dla „szarego” widza (o ile taka
kategoria jeszcze istnieje) wszystko to będzie mało czytelne, i bardziej niż
świadomego zabiegu będzie w tym upatrywał zwykłego błędu i nielogiczności. Inna
rzecz, że coraz częściej seans filmowy polega głównie na szukaniu dziur w
fabule z zupełnym pominięciem jakiegokolwiek kontekstu; widz pyta „Dlaczego?”,
ale zamiast spróbować sobie dopowiedzieć, z góry przyjmuje, że to luka w logice
i jest szczęśliwy…
Tymczasem
dla fana Godzilla może okazać się interesującym przykładem napięcia
pomiędzy chęcią pozostania „w duchu tradycji” a potrzebą uaktualnienia, oraz
możliwością skonfrontowania swojego sposobu percepcji Jaszczura z nieco
bardziej „mainstreamowym”. Weźmy choćby ów wątek „ludzki”, który zbiera
powszechnie dość srogie baty – i całkiem słusznie. Motyw rodzinny jest ckliwy i
kiczowaty do urzygu, a atrakcje, jakie spadają na głównego bohatera każą sądzić
– zgodnie z prawem karmana – że w poprzednim życiu był z niego wyjątkowy sukinsyn.
Irytować może zupełnie niewykorzystany potencjał grupy badawczej MONARCH z doktorem
Serizawą(!) na czele, zredukowany na rzecz wojskowych i ich średnio udanych
prób ubicia potworów oraz masa nieistotnych z punktu widzenia historii epizodów,
by nie wspomnieć o głównym bohaterze, wręcz srającym patosem. Z drugiej jednak
strony trzeba przyznać, że takie potraktowanie sprawy dość dobrze wpisuje się w
estetykę japońskiej serii. Wystarczy porównać amerykańską produkcję z serią Shōwa
by dostrzec, że to, co robili Japończycy ani nie było pozbawione solidnej dawki
kiczu (wątek mangaki i kosmicznych karaluchów z Godzilla vs Gigan [1972])
ani nie stroniło od bezsensownej infantylizacji i zbędnych motywów (cała
szpiegowska otoczka Godzilla vs Megalon [1973]). Z kolei rzut oka na serię
Millenium pozwoli odkryć, że i pod względem patosu i jarmarcznego patriotyzmu
filmowcy ze wschodu sobie nie folgowali: Godzilla x Mechagodzilla (2002) wypełniona
jest masą górnolotnych kwestii oscylujących wobec potrzeby zemsty, poświęcenia
i odwagi, nie wspominając już nawet o Wielkiej bitwie potworów (2001),
której nacjonalizm jest tak wyraźny, że aż chrzęści między zębami. Widać więc jasno,
że ani rozwinięcie wątku ludzkiego, ani jego zapośredniczenie w rozmaitych
kliszach nie jest niczym dziwnym ani typowym tylko dla Amerykanów – choć
oczywiście dla nie-fanów nie będzie to miało żadnego znaczenia.
![]() |
"Let them fight!" Bo w sumie co innego możemy zrobić? |
Ale
rozbudowanie warstwy „ludzkiej” wynika również z innych przesłanek. Jeśli
przyjrzeć się filmom japońskim, łatwo dostrzec dwa fakty: wątki „ludzkie”
służyły jako przeciwwaga dla Godzilli i walki potworów, a kształt relacji
między ludźmi i monstrum ewoluował z czasem. Oryginalna Gojira (1954) pokazywała
niemoc w obliczu kataklizmu totalnego, desperackie wysiłki mające na celu
okiełznanie niszczycielskiego żywiołu, pozostawiającego za sobą zgliszcza i
niemożliwość racjonalnego ogarnięcia tej apokalipsy. Kolejne części serii Shōwa
zmieniły ten obraz: Godzilla stał się czymś na kształt superbohatera,
przybywającego na ratunek Japonii i odbywającego zapaśnicze pojedynki z innymi
monstrami. Ludzie stali się widownią, przed którą Jaszczur popisywał się swoją
siłą, z czasem również czymś na kształt sidekicka, pomagającego herosowi ubić
pomniejszych zbirów, a ich relacja była niemalże partnerska. Kolejny zwrot
nastąpił w serii Heisei, gdzie po partnerstwie pozostało ledwie wspomnienie,
przekształcone w nieustanną rywalizację, lecz – co istotne – rywalizację
prowadzoną przez podmioty na bardzo podobnym poziomie rozwoju. Z jednej strony
stary mistrz napędzany energią atomową, z drugiej – Japonia, konstruująca coraz
wymyślniejsze rodzaje broni, pozwalające jeśli nie efektywnie walczyć, to
przynajmniej skutecznie się bronić. Ludzkość przestała być workiem do bicia.
Millenium przyniosło powrót do idei niepokonanego Godzilli, ale nie był on już
tak drastycznie niszczycielski – w przeciwieństwie do amerykańskiej produkcji.
Tutaj
nie ma szans na niedomówienia: Wielki Jaszczur jest „niemal bogiem” i każde
jego pojawienie się tezę tę potwierdza. Ludzkość nie jest tu żadnym partnerem,
ani nawet wyzwaniem dla Godzilli: to po prostu meszek, który przyplątał się na
drodze; w zasadzie jego jedyną funkcją jest trwożliwe spoglądanie na Króla
Potworów. W takim ujęciu ludzka perspektywa, jaką przyjęli twórcy, jest zdecydowanie
lepsza, niż perspektywa potworów, znana choćby z serii Shōwa: człowiek ani
przez moment nie ma całościowego oglądu sytuacji ani nawet możliwości jego
otrzymania – może jedynie spoglądać na wydarzenia przez pryzmat druzgocących,
katastroficznych zniszczeń i często jest to jedyne, co mu pozostaje. „Boskość”
Godzilli potwierdza zresztą – celowo bądź nie – sposób kręcenia scen z
Jaszczurem. Gdy się pojawia na oczach ludzi, niemal nigdy nie widzimy go w
całości – dostajemy tylko detale: nogi miażdżące samoloty, grzebień tnący taflę
wody, widoczny w świetle płomieni pysk. Całościowe ogarnięcie Godzilli jest
niemożliwe, tak jak niemożliwe było ujrzenie prawdziwej postaci bóstwa, gdyż
jej majestat i potęga natychmiast zniszczyłaby każdego, kto zdecydowałby się
nań spojrzeć. Dlatego jedyne, co pozostaje ludziom, to ukradkowe spojrzenia
oraz pełne przerażenia spoglądanie na efekty gniewu boga.
![]() |
Kneel before GOD! |
Być
może jest to jeden z powodów, dla którego Edwards tak długo – wzorem
oryginalnej Gojiry – odwleka moment ostatecznej prezentacji Jaszczura. Ale
nawet gdy już to zrobi, często decyduje się swoje monstra „ukryć”: czy to w
scenie z GNOLem na moście, czającym się w mroku, czy też Godzillą znikającą
nagle w olbrzymich kłębach pyłu i dymu. Czuć zresztą, że warstwa wizualna była
jednym z elementów, nad którymi twórcy przysiedli na dłużej. Nie brak
oczywiście w filmie taniego niekiedy efekciarstwa, chwalenia się gigantycznym
szkieletem, rozpadających się na horyzoncie elektrowni atomowych i panoram
zdemolowanego Las Vegas, ale Godzillę definiuje wizualnie co
innego. Określają go wspaniałe kontrasty czerwieni i pomarańczy wybuchów na tle
nocnego nieba, brązy płonącego San Francisco i bordowe smugi spadochroniarzy,
nurkujących przez skrzące się wyładowaniami chmury, jasnobłękitny płomień
pełznący po grzebieniu Godzilli na chwilę przed tym, jak przysmaży przeciwnika
swoim atomowym oddechem. Jeśli iść za myślą Susan Sontag i spoglądać na filmy
science-fiction przede wszystkim przez pryzmat radości z oglądania destrukcji i
obcowania z bezpiecznym strachem, ujętym w estetyczne ramy spektaklu
zniszczenia, to film Edwardsa ujawni się jako wzorcowe niemal wypełnienie tego
postulatu, być może nawet lepsze, niż Pacific Rim (2013). GNOL wbijany
przez Godzillę w ścianę budynku, demolowane wieżowce, myśliwce spadające do
morza, płonący pociąg z atomówkami – wszystko to tworzy świetnie zaaranżowaną
scenerię, na tle której z jednej strony identyfikujemy się z przerażonymi
ludźmi stojącymi u wrót apokalipsy, a z drugiej kibicujemy Jaszczurowi w jego
dziele zniszczenia.
Sam
Godzilla również jest wart osobnego omówienia, z uwagi na sygnalizowane
wcześniej ideologiczne przesunięcie i kontrowersje związane z jego wyglądem. Na
długo przed premierą pojawiały się głosy, że Jaszczurowi się przytyło, że jest
zbyt masywny i temu podobne – po części wyjaśnieniem może być wspomniana
„boskość” Godzilli (wszak Król Potworów nie może wyglądać jak kurdupel na tle
wielkomiejskiej zabudowy), po części zaś… zwykłe marudzenie. Tym bardziej, że i
japoński Godzilla miał okresy dość konkretnego napakowania (choćby finał serii
Heisei – w Godzilla vs Destroyah (1995) był niewiele mniejszy niż
współczesny potwór studia Legendary). Ale w tym kontekście ważny jest inny
wątek. Pewien niepokój wzbudziło pojawiające się w trailerach sformułowanie, iż
testy atomowe prowadzone przez Amerykanów na Pacyfiku nie były tak naprawdę
testami – po prostu twardogłowi wojacy próbowali gada ubić. Niby szczegół, ale
jednak znaczący, jeśli przypomnimy sobie, jak mocno antywojenną i antyatomową wymowę
miała oryginalna Gojira. Tymczasem w amerykańskiej produkcji korelacji między
powstaniem/przebudzeniem Godzilli a użyciem bomb atomowych w ataku na Japonię
właściwie nie ma, a i same testy zyskują coś na kształt legitymizacji (bo
przecież chcieliśmy ubić monstrum!). Herezja i tragedia? Nie do końca. W filmie
Edwardsa Jaszczur jest ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego, ostatecznym
łowcą, wcinającym promieniowanie i bestią, której wiek liczyć należy w
milionach lat – czyli stworzeniem całkiem podobnym do „oryginalnego” Jaszczura. Zresztą, jeśli
przyjrzeć się serii, łatwo dostrzec, jakie harce odprawiano w związku z
pochodzeniem Godzilli: w Godzilla vs King Ghidorah (1991) mieliśmy
okazję obejrzeć „prototyp” Jaszczura w postaci Godzillasaurusa (ratującego
japońskich żołnierzy) a w GMK Król Potworów okazywał się zombie
opętanym przez dusze ofiar II Wojny Światowej. Nie wspominając już o pytaniu,
który Godzilla jest który, skoro kości tego oryginalnego leżą na dnie oceanu…
![]() |
Jeśli miarą filmu SF jest estetyka destrukcji, to "Godzilla" jest arcydziełem. |
Wracając
do meritum: oczywistym było, że życiorys Jaszczura zostanie lekko zmodyfikowany
– nie tylko dlatego, że Amerykanie raczej nie będą sami się biczować (tak,
zrzuciliśmy bombę i on tu teraz jest z naszej winy!), ale także ze względu na
fakt, że paranoja związana z zagrożeniem atomowym pokryła się już kurzem (łatwość,
z jaką wojaki żonglują atomówkami zdaje się to potwierdzać, choć w pamięci
należy mieć też epizod Serizawy i historię jego zegarka – dobry myk!). Zrobiono
więc to, co często czyniono w przeszłości: dostosowano film do wymogów współczesności,
stawiając na wątki związane z zagrożeniem środowiska. Ten prosty zabieg
otwierał przed twórcami szereg możliwości, choćby igrania ze społecznymi lękami
(tym bardziej, że jednym z producentów filmu był Yoshimitsu Banno, a więc
reżyser odpowiedzialny za Godzilla vs Hedorah [1971]), ale nie wykorzystano ich do końca.
Godzilla raz za razem określany jest mianem tego, który „przywrócić ma
równowagę”, przy okazji uosabiając potężną, nieokiełznaną i niepoznaną potęgę
natury – i owszem, spoglądając na łatwość, z jaką demoluje miasta, można to
przyjąć do wiadomości, ale jakie płyną z tego implikacje? Czy ludzkość
wyciągnie z tego wnioski? Biorąc pod uwagę, że za perturbację w rytmie przyrody
postrzegany jest przede wszystkim GNOL, a nie człowiek – nie sądzę. Z drugiej
strony trudno nie zwrócić uwagi na wątek elektrowni w Janjira i opuszczonego
miasta duchów w strefie kwarantanny, który z miejsca budzi skojarzenia z
Fukushimą i odpala całą baterię obaw i paranoi z tym związanych. Ale znów: jest
to wątek dodany niejako „na boku” i nierozwijany zbyt mocno. To wszystko daje
jednocześnie nadzieję, że kolejne kontynuacje pójdą tą drogą, uzupełniając i
rozbudowując ten element.
Godzilla
daje sporo radości, ale i obietnic, z których tylko część spełnia od
razu. Jak wspominałem: jest to hołd, przy którym najlepiej bawić będą się fani,
słuchając doktora Serizawy i oglądając wiszący na ścianie jednego z pomieszczeń
cykl rozwoju ćmy czy też demolowany przez monstrum pociąg. Film Edwardsa zdaje
się kompromisem pomiędzy chęcią pozostania wiernym tradycji, a zrobienia czegoś
nowego – kompromisem całkiem udanym i pomysłowym, choć niepozbawionym wad. Na
pewno warto dać mu szansę, spróbować ugryźć go i spojrzeć z różnych punktów
widzenia: czy to kontynuacji serii, czy też zwykłego blockbustera. Kto wie,
jakie efekty może to przynieść? Ja w każdym razie liczę na sequel i
wykorzystanie wszystkiego tego, na co zabrakło czasu za pierwszym
podejściem.
Źródło wszystkich fotek: imdb.com
1 komentarz:
Bardzo zbożny tekst.
Się wybieram mam nadzieję jutro wieczorem albo w pon.
Prześlij komentarz