Viv

Viv

piątek, 16 maja 2014

[FILM] Godzilla, czyli zginać karki, Król nadchodzi




UWAGA: Tekst zawiera spoilery zdradzające szczegóły fabularne filmu. 
Jeśli nie oglądałeś - czytasz na własną odpowiedzialność!


"Godzilla" miała jedną z lepszych akcji promocyjnych ostatnich lat.
Godzilla Garetha Edwardsa niewątpliwie była dla mnie jedną z tych premier, na które czekałem w tym roku najmocniej. Nie tylko dlatego, że fanem Wielkiego Jaszczura jestem od ponad osiemnastu lat, a w podstawówce uwielbiałem rysować w zeszycie Biollante. Byłem szczerze ciekaw, jak z ikoną kina poradzą sobie Amerykanie w drugim podejściu, nauczeni słabym odbiorem filmu Emmericha i pogardą, jaką darzą ten film fani Godzilli. Oczywiście trailery i zapowiedzi pozwalały sądzić, że producenci zauważyli, iż mają do czynienia nie z jakimś anonimowym potworem, ale bohaterem mającym rzesze miłośników. I faktycznie: Godzilla to produkcja od fanboya dla fanboyów; z destrukcją, walkami potworów, górą nawiązań i cytatów, a przy okazji ciekawie obrazująca proces dostosowywania postaci Jaszczura zarówno do wymogów producentów filmowych, jak i współczesności.

Na wstępie powiedzmy sobie wprost: Godzilla nie jest filmem idealnym i jest w nim sporo elementów, które można było – i należałoby – poprawić: ze zbyt rozwleczonym wątkiem rodzinnym, niewykorzystaniem postaci naukowców i potraktowaniem „po macoszemu” ontologicznych kwestii związanych z Godzillą na czele. A mimo to obraz Edwardsa okazuje się nad wyraz sprawnie nakręconym, świetnie wyglądającym, rozrywkowym blockbusterem, stanowiącym solidny zastrzyk energii i adrenaliny. Przynajmniej dla fanów. Bowiem fanboyostwo Edwardsa ma też pewne wady, co już miałem okazję odczuć na własnej skórze. Dla fana pewne rozwiązania będą wyraźne: to jest klisza, to też, tutaj mamy cytat, tutaj nawiązanie, a tutaj nabijamy się z konwencji. Dla „szarego” widza (o ile taka kategoria jeszcze istnieje) wszystko to będzie mało czytelne, i bardziej niż świadomego zabiegu będzie w tym upatrywał zwykłego błędu i nielogiczności. Inna rzecz, że coraz częściej seans filmowy polega głównie na szukaniu dziur w fabule z zupełnym pominięciem jakiegokolwiek kontekstu; widz pyta „Dlaczego?”, ale zamiast spróbować sobie dopowiedzieć, z góry przyjmuje, że to luka w logice i jest szczęśliwy…

Tymczasem dla fana Godzilla może okazać się interesującym przykładem napięcia pomiędzy chęcią pozostania „w duchu tradycji” a potrzebą uaktualnienia, oraz możliwością skonfrontowania swojego sposobu percepcji Jaszczura z nieco bardziej „mainstreamowym”. Weźmy choćby ów wątek „ludzki”, który zbiera powszechnie dość srogie baty – i całkiem słusznie. Motyw rodzinny jest ckliwy i kiczowaty do urzygu, a atrakcje, jakie spadają na głównego bohatera każą sądzić – zgodnie z prawem karmana – że w poprzednim życiu był z niego wyjątkowy sukinsyn. Irytować może zupełnie niewykorzystany potencjał grupy badawczej MONARCH z doktorem Serizawą(!) na czele, zredukowany na rzecz wojskowych i ich średnio udanych prób ubicia potworów oraz masa nieistotnych z punktu widzenia historii epizodów, by nie wspomnieć o głównym bohaterze, wręcz srającym patosem. Z drugiej jednak strony trzeba przyznać, że takie potraktowanie sprawy dość dobrze wpisuje się w estetykę japońskiej serii. Wystarczy porównać amerykańską produkcję z serią Shōwa by dostrzec, że to, co robili Japończycy ani nie było pozbawione solidnej dawki kiczu (wątek mangaki i kosmicznych karaluchów z Godzilla vs Gigan [1972]) ani nie stroniło od bezsensownej infantylizacji i zbędnych motywów (cała szpiegowska otoczka Godzilla vs Megalon [1973]). Z kolei rzut oka na serię Millenium pozwoli odkryć, że i pod względem patosu i jarmarcznego patriotyzmu filmowcy ze wschodu sobie nie folgowali: Godzilla x Mechagodzilla (2002) wypełniona jest masą górnolotnych kwestii oscylujących wobec potrzeby zemsty, poświęcenia i odwagi, nie wspominając już nawet o Wielkiej bitwie potworów (2001), której nacjonalizm jest tak wyraźny, że aż chrzęści między zębami. Widać więc jasno, że ani rozwinięcie wątku ludzkiego, ani jego zapośredniczenie w rozmaitych kliszach nie jest niczym dziwnym ani typowym tylko dla Amerykanów – choć oczywiście dla nie-fanów nie będzie to miało żadnego znaczenia.

"Let them fight!" Bo w sumie co innego możemy zrobić?
Ale rozbudowanie warstwy „ludzkiej” wynika również z innych przesłanek. Jeśli przyjrzeć się filmom japońskim, łatwo dostrzec dwa fakty: wątki „ludzkie” służyły jako przeciwwaga dla Godzilli i walki potworów, a kształt relacji między ludźmi i monstrum ewoluował z czasem. Oryginalna Gojira (1954) pokazywała niemoc w obliczu kataklizmu totalnego, desperackie wysiłki mające na celu okiełznanie niszczycielskiego żywiołu, pozostawiającego za sobą zgliszcza i niemożliwość racjonalnego ogarnięcia tej apokalipsy. Kolejne części serii Shōwa zmieniły ten obraz: Godzilla stał się czymś na kształt superbohatera, przybywającego na ratunek Japonii i odbywającego zapaśnicze pojedynki z innymi monstrami. Ludzie stali się widownią, przed którą Jaszczur popisywał się swoją siłą, z czasem również czymś na kształt sidekicka, pomagającego herosowi ubić pomniejszych zbirów, a ich relacja była niemalże partnerska. Kolejny zwrot nastąpił w serii Heisei, gdzie po partnerstwie pozostało ledwie wspomnienie, przekształcone w nieustanną rywalizację, lecz – co istotne – rywalizację prowadzoną przez podmioty na bardzo podobnym poziomie rozwoju. Z jednej strony stary mistrz napędzany energią atomową, z drugiej – Japonia, konstruująca coraz wymyślniejsze rodzaje broni, pozwalające jeśli nie efektywnie walczyć, to przynajmniej skutecznie się bronić. Ludzkość przestała być workiem do bicia. Millenium przyniosło powrót do idei niepokonanego Godzilli, ale nie był on już tak drastycznie niszczycielski – w przeciwieństwie do amerykańskiej produkcji.

Tutaj nie ma szans na niedomówienia: Wielki Jaszczur jest „niemal bogiem” i każde jego pojawienie się tezę tę potwierdza. Ludzkość nie jest tu żadnym partnerem, ani nawet wyzwaniem dla Godzilli: to po prostu meszek, który przyplątał się na drodze; w zasadzie jego jedyną funkcją jest trwożliwe spoglądanie na Króla Potworów. W takim ujęciu ludzka perspektywa, jaką przyjęli twórcy, jest zdecydowanie lepsza, niż perspektywa potworów, znana choćby z serii Shōwa: człowiek ani przez moment nie ma całościowego oglądu sytuacji ani nawet możliwości jego otrzymania – może jedynie spoglądać na wydarzenia przez pryzmat druzgocących, katastroficznych zniszczeń i często jest to jedyne, co mu pozostaje. „Boskość” Godzilli potwierdza zresztą – celowo bądź nie – sposób kręcenia scen z Jaszczurem. Gdy się pojawia na oczach ludzi, niemal nigdy nie widzimy go w całości – dostajemy tylko detale: nogi miażdżące samoloty, grzebień tnący taflę wody, widoczny w świetle płomieni pysk. Całościowe ogarnięcie Godzilli jest niemożliwe, tak jak niemożliwe było ujrzenie prawdziwej postaci bóstwa, gdyż jej majestat i potęga natychmiast zniszczyłaby każdego, kto zdecydowałby się nań spojrzeć. Dlatego jedyne, co pozostaje ludziom, to ukradkowe spojrzenia oraz pełne przerażenia spoglądanie na efekty gniewu boga.

Kneel before GOD!

Być może jest to jeden z powodów, dla którego Edwards tak długo – wzorem oryginalnej Gojiry – odwleka moment ostatecznej prezentacji Jaszczura. Ale nawet gdy już to zrobi, często decyduje się swoje monstra „ukryć”: czy to w scenie z GNOLem na moście, czającym się w mroku, czy też Godzillą znikającą nagle w olbrzymich kłębach pyłu i dymu. Czuć zresztą, że warstwa wizualna była jednym z elementów, nad którymi twórcy przysiedli na dłużej. Nie brak oczywiście w filmie taniego niekiedy efekciarstwa, chwalenia się gigantycznym szkieletem, rozpadających się na horyzoncie elektrowni atomowych i panoram zdemolowanego Las Vegas, ale Godzillę definiuje wizualnie co innego. Określają go wspaniałe kontrasty czerwieni i pomarańczy wybuchów na tle nocnego nieba, brązy płonącego San Francisco i bordowe smugi spadochroniarzy, nurkujących przez skrzące się wyładowaniami chmury, jasnobłękitny płomień pełznący po grzebieniu Godzilli na chwilę przed tym, jak przysmaży przeciwnika swoim atomowym oddechem. Jeśli iść za myślą Susan Sontag i spoglądać na filmy science-fiction przede wszystkim przez pryzmat radości z oglądania destrukcji i obcowania z bezpiecznym strachem, ujętym w estetyczne ramy spektaklu zniszczenia, to film Edwardsa ujawni się jako wzorcowe niemal wypełnienie tego postulatu, być może nawet lepsze, niż Pacific Rim (2013). GNOL wbijany przez Godzillę w ścianę budynku, demolowane wieżowce, myśliwce spadające do morza, płonący pociąg z atomówkami – wszystko to tworzy świetnie zaaranżowaną scenerię, na tle której z jednej strony identyfikujemy się z przerażonymi ludźmi stojącymi u wrót apokalipsy, a z drugiej kibicujemy Jaszczurowi w jego dziele zniszczenia.

Sam Godzilla również jest wart osobnego omówienia, z uwagi na sygnalizowane wcześniej ideologiczne przesunięcie i kontrowersje związane z jego wyglądem. Na długo przed premierą pojawiały się głosy, że Jaszczurowi się przytyło, że jest zbyt masywny i temu podobne – po części wyjaśnieniem może być wspomniana „boskość” Godzilli (wszak Król Potworów nie może wyglądać jak kurdupel na tle wielkomiejskiej zabudowy), po części zaś… zwykłe marudzenie. Tym bardziej, że i japoński Godzilla miał okresy dość konkretnego napakowania (choćby finał serii Heisei – w Godzilla vs Destroyah (1995) był niewiele mniejszy niż współczesny potwór studia Legendary). Ale w tym kontekście ważny jest inny wątek. Pewien niepokój wzbudziło pojawiające się w trailerach sformułowanie, iż testy atomowe prowadzone przez Amerykanów na Pacyfiku nie były tak naprawdę testami – po prostu twardogłowi wojacy próbowali gada ubić. Niby szczegół, ale jednak znaczący, jeśli przypomnimy sobie, jak mocno antywojenną i antyatomową wymowę miała oryginalna Gojira. Tymczasem w amerykańskiej produkcji korelacji między powstaniem/przebudzeniem Godzilli a użyciem bomb atomowych w ataku na Japonię właściwie nie ma, a i same testy zyskują coś na kształt legitymizacji (bo przecież chcieliśmy ubić monstrum!). Herezja i tragedia? Nie do końca. W filmie Edwardsa Jaszczur jest ostatnim ogniwem łańcucha pokarmowego, ostatecznym łowcą, wcinającym promieniowanie i bestią, której wiek liczyć należy w milionach lat – czyli stworzeniem całkiem podobnym do  „oryginalnego” Jaszczura. Zresztą, jeśli przyjrzeć się serii, łatwo dostrzec, jakie harce odprawiano w związku z pochodzeniem Godzilli: w Godzilla vs King Ghidorah (1991) mieliśmy okazję obejrzeć „prototyp” Jaszczura w postaci Godzillasaurusa (ratującego japońskich żołnierzy) a w GMK Król Potworów okazywał się zombie opętanym przez dusze ofiar II Wojny Światowej. Nie wspominając już o pytaniu, który Godzilla jest który, skoro kości tego oryginalnego leżą na dnie oceanu…

Jeśli miarą filmu SF jest estetyka destrukcji, to "Godzilla" jest arcydziełem.

Wracając do meritum: oczywistym było, że życiorys Jaszczura zostanie lekko zmodyfikowany – nie tylko dlatego, że Amerykanie raczej nie będą sami się biczować (tak, zrzuciliśmy bombę i on tu teraz jest z naszej winy!), ale także ze względu na fakt, że paranoja związana z zagrożeniem atomowym pokryła się już kurzem (łatwość, z jaką wojaki żonglują atomówkami zdaje się to potwierdzać, choć w pamięci należy mieć też epizod Serizawy i historię jego zegarka – dobry myk!). Zrobiono więc to, co często czyniono w przeszłości: dostosowano film do wymogów współczesności, stawiając na wątki związane z zagrożeniem środowiska. Ten prosty zabieg otwierał przed twórcami szereg możliwości, choćby igrania ze społecznymi lękami (tym bardziej, że jednym z producentów filmu był Yoshimitsu Banno, a więc reżyser odpowiedzialny za Godzilla vs Hedorah  [1971]), ale nie wykorzystano ich do końca. Godzilla raz za razem określany jest mianem tego, który „przywrócić ma równowagę”, przy okazji uosabiając potężną, nieokiełznaną i niepoznaną potęgę natury – i owszem, spoglądając na łatwość, z jaką demoluje miasta, można to przyjąć do wiadomości, ale jakie płyną z tego implikacje? Czy ludzkość wyciągnie z tego wnioski? Biorąc pod uwagę, że za perturbację w rytmie przyrody postrzegany jest przede wszystkim GNOL, a nie człowiek – nie sądzę. Z drugiej strony trudno nie zwrócić uwagi na wątek elektrowni w Janjira i opuszczonego miasta duchów w strefie kwarantanny, który z miejsca budzi skojarzenia z Fukushimą i odpala całą baterię obaw i paranoi z tym związanych. Ale znów: jest to wątek dodany niejako „na boku” i nierozwijany zbyt mocno. To wszystko daje jednocześnie nadzieję, że kolejne kontynuacje pójdą tą drogą, uzupełniając i rozbudowując ten element.


Godzilla daje sporo radości, ale i obietnic, z których tylko część spełnia od razu. Jak wspominałem: jest to hołd, przy którym najlepiej bawić będą się fani, słuchając doktora Serizawy i oglądając wiszący na ścianie jednego z pomieszczeń cykl rozwoju ćmy czy też demolowany przez monstrum pociąg. Film Edwardsa zdaje się kompromisem pomiędzy chęcią pozostania wiernym tradycji, a zrobienia czegoś nowego – kompromisem całkiem udanym i pomysłowym, choć niepozbawionym wad. Na pewno warto dać mu szansę, spróbować ugryźć go i spojrzeć z różnych punktów widzenia: czy to kontynuacji serii, czy też zwykłego blockbustera. Kto wie, jakie efekty może to przynieść? Ja w każdym razie liczę na sequel i wykorzystanie wszystkiego tego, na co zabrakło czasu za pierwszym podejściem.  

Źródło wszystkich fotek: imdb.com
Enhanced by Zemanta

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Bardzo zbożny tekst.
Się wybieram mam nadzieję jutro wieczorem albo w pon.